czwartek, 16 stycznia 2014

Kobieta z pomarańczą (3/5)

Moja babcia poznała Rose i innych podobnych do niej. Jej doświadczenia oraz zdjęcie z pulpitu.

Hej, ludzie, po wielu pytaniach o update postanowiłem zapoznać was z nowinami. Ale po pierwsze, tutaj jest screenshot zdjęcia, które Rose/jej sekta wstawiła na mój pulpit. Nie zdołałem znaleźć na komputerze żadnego ukrytego folderu z tym zdjęciem. Kobieta po lewej to moja mama, trzyma mnie za rękę. Po prawej stoi jej przyjaciółka z moim kolegą z dzieciństwa. Nie wiemy, kim są ludzie w tle, to dziecko na lewo albo ta kobieta daleko z tyłu. Nikt z nas nie pamięta momentu, w którym to zdjęcie zostało zrobione.

Po tym, jak opowiedziałem mamie co się dzieje, ona porozmawiała z moją babcią. Babcia nie nie powiedziała jej dużo, ale mama miała wrażenie, że posmutniała, kiedy usłyszała, co się stało. Postanowiłem zadzwonić do babci i po długich błaganiach wyciągnąłem z niej tę opowieść.

Moja babcia urodziła się w Chorwacji, ale dorastała w Bośni. Była dzieckiem, które każdą chwilę spędzało na zewnątrz na zabawie i odkrywaniu nowych rzeczy. Jej ulubionym miejscem była rzeka niedaleko domu. Często wychodziła tam z przyjaciółmi, ale pewnego dnia nikt nie chciał jej towarzyszyć. Mimo wszystko poszła tam. Tradycyjnie budowała z piasku coś podobnego do fortecy, kiedy usłyszała czyjeś wołanie. Spojrzała w kierunku drogi(jedynie z tamtej strony mógł ktoś przyjść, tylko jedna ścieżka prowadziła na plażę), ale nikogo nie zobaczyła. Wzruszyła ramionami i powróciła do zabawy. Znowu usłyszała krzyk. Dana!. Rozejrzała się dookoła. Nic.
- DANA!
Podskoczyła przerażona i wybiegła na ścieżkę, żeby zorientować się, co się dzieje, ale nikogo nie było. Myślała, że to jeden z jej kolegów robi sobie z niej żarty, więc wróciła nad rzekę. Tam go zobaczyła. Mężczyzna, wysoki, prawie dwa metry wzrostu, ubrany w garnitur i z kapeluszem, jakie panowie nosili w latach trzydziestych. Garnitur był czarny, pod spodem biała koszula z czarnym krawatem. Trzymał w ręce laskę. Osobliwą rzeczą było to, że stał po kostki w wodzie. W garniturze, którego koszt najpewniej wynosił bajońskie sumy. Moja babcia była zaskoczona, ale jako ciekawskie dziecko, chciała dowiedzieć się o co chodzi. Podeszła do linii, do której docierały fale. On nadal stał w wodzie.
- Tak, proszę pana? - zapytała grzecznie.
- Mam coś dla ciebie.
- Tak? Co to jest?
Może i jest to dla was przewidywalne, ale niestety zdarzyło się naprawdę. Wyjął pomarańczę. Moja babcia wywodzi się z raczej zamożnej rodziny i choć czasy stawały się trudne, owoców było pod dostatkiem, więc pomarańcza nie wywołała w niej zachwycenia.

- Ee... Dziękuję panu, ale jadłam już obiad. Może pan to dać komuś innemu.
- Nie, nie, Dana, to jest specjalnie dla ciebie. - Przechylił głowę na bok i przez sekundę babcia pomyślała, że jego kapelusz wpadnie do wody. Nie wpadł. Mężczyzna wciąż trzymał pomarańczę w dłoni, oferując ją mojej babci.
- Ale ja tego nie chcę.
- Weź to, weź, ale już.
Babcia przeżyła w swoim życiu wiele. Drugą wojnę światową, wojnę domową w Bośni. Widziała pokręconych ludzi. Ale powiedziała mi, że nigdy nie zobaczyła nic tak strasznego jak twarz tego mężczyzny. Była dzieckiem o bujnej wyobraźni i wpływało to na jej postrzeganie świata, ale przysięga, że kiedy mówił, jego oczy (białka, nie źrenice) stały się ciemniejsze, widziała gniew na jego twarzy, choć na ustach miał coś w rodzaju uśmiechu.

Zaczęła uciekać. Przystanęła na chwilę, żeby zobaczyć, czy ją goni. On po prostu stał w miejscu, patrząc na nią. Mówi, że dostrzegła, jak jego oczy pojaśniały. Schował pomarańczę do kieszeni, obrócił się i odszedł. Przez rzekę. Krok za krokiem, z laską, zupełnie jakby przechodził przez ulicę.
Moja babcia była przestraszona, ale w kilka lat później to wydarzeniem nie było niczym więcej niż mglistym wspomnieniem.
W 1952 roku urodziła się moja mama. To był radosny dzień, była pierwszym dzieckiem mojej babci. Poród przebiegł dość łatwo, ale przez kilka dni leżała w szpitalu. Dzień przed wypisaniem mężczyzna w garniturze powrócił. Po prawie dwudziestu latach. Babcia spała (leżała w pojedynczej sali). Obudziło ją światło. W horrorach zaraz po usłyszeniu czegoś nie można nic zobaczyć, nagle coś wyskakuje na ciebie zza pleców. Ta, to się nie stało. Otworzyła oczy, a on stał pośrodku pokoju. Ten sam mężczyzna, w takim samym garniturze i kapeluszu. Nie postarzał się ani o dzień przez te dwadzieścia lat.
- Trzymał pomarańczę.
- Dobrze się spisałaś.
- Czego... czego ode mnie chcesz?
- Sprowadziłaś ją.
- Kogo? Czego chcesz?
- Teraz musisz tylko to wziąć i będzie po wszystkim. - Z uśmiechem pokazał pomarańczę. To nie był grymas szaleńca, a prawie przyjacielski uśmiech.
- Nic od ciebie nie chcę. Zostaw mnie albo będę krzyczeć.
No więc zaczął robić te same dziwactwa co Rose. Przechylił głowę na bok, wykrzywił usta w straszliwym uśmiechu, ukazując niezwykle białe zęby. Przemówił głosem dziesięcio- dwunastoletniego dziecka:
- Ale Dana, ty nie rozumiesz.
- WYNOŚ SIĘ!
- On to weźmie – Gdy tylko wypowiedział to dziecięcym głosikiem, z twarzy znikł mu uśmiech, a głowa wróciła do pionu. Odwrócił się i oddalił. Przed opuszczeniem pokoju zgasił światła. Babcia nigdy tego nie wyjawiła, dopóki ja z niej tego nie wyciągnąłem.

Minęło ponad trzydzieści lat, zanim zobaczyła go raz jeszcze. To było podczas wojny w Bośni. Kraj zniszczony przez polityczne świnie, które chciały tylko kasy. Wiecie, jak to jest z wojnami. Tak czy inaczej, czasy były trudne. Zasoby żywności były skąpo rozdzielane. Babcia i dziadek często chodzili głodni. Musieli polować na gołębie na balkonie. Było tak źle. Ale potem na ich progu zaczęły pojawiać się pomarańcze. Jeden owoc każdego dnia na środku wycieraczki. Babcia zapamiętała, jak promienne wydawały się w porównaniu z szarą rzeczywistością. Ale wyrzucała je wszystkie precz. Dziadek był zaskoczony, że marnuje dobre jedzenie w takich czasach, ale niczego mu nie wyjaśniła. Dopóki oni się nie zjawili. Tak, oni. Mężczyzna w garniturze i... Rose. To był 1993. Tego dnia co chwila wybuchał bomby, nikt nawet nie odważył się wychylić głowy za okno, a tym bardziej wyjść na ulicę. Jednak moi dziadkowie usłyszeli pukanie do drzwi. Myśleli, że przyszedł ktoś, żeby w końcu zająć się mieszkańcami. A gdyby jakiś intruz chciał wejść, i tak by to zrobił. Więc otworzyli. Po lewej stał mężczyzna. Ten sam garnitur, kapelusz i laska. Wiek także ten sam. Minęło już pięćdziesiąt lat. Obok niego stała kobieta w czerwonych butach, białej sukience, z długimi czarnymi włosami, niesłychanie bladą skórą i szminką w tak jaskrawoczerwonym kolorze, że tęskniło się za szarością czasów wojny. Przekrzywiła głowę, uśmiechając się od ucha do ucha.
- Witaj, Dana – odezwała się do mojej babci głosem, który mógł należeć tylko do bardzo, bardzo młodej dziewczyny.
- O co tu chodzi? - zapytał mój dziadek. Dwoje tamtych ludzi (wciąż nazywam ich ludźmi) nagle zrzuciło uśmiech z twarzy i popatrzyło na niego.
- Chyba wolisz być cicho – Rose odpowiedziała swoim prawdziwym, dorosłym głosem (przynajmniej moja babcia zakłada, że był to jej naturalny głos).
Mój dziadek został postrzelony, torturowano go, głodzono, ale nigdy nie czuł takiego strachu jak wtedy. Odebrało mu głos, od tego momentu trzymał język za zębami.
Uśmiechy ponownie się zjawiły, głowy przechylili na bok, zęby, które ukazały się zza warg, błyszczały jasno jak zawsze.
- Gdzie on jest? - Rose zapytała dziecięcą odmianą swojego głosu.
- Kto? Czego od nas chcesz? Nic nie mamy!
- Przestań. Po prostu powiedz nam, gdzie on jest. - Rose wyglądała, jakby zaczynała tracić cierpliwość.
- Ale kto?
- Wasz wnuk. - Jej oczy przeszyły moją babcię. Poczuła, jak krew zamarza jej w żyłach.
- Jego... jego tu nie ma. Jest w Czarnogórze. - Pomyślała, że kimkolwiek są ci ludzie, dadzą im spokój, gdy usłyszą, że ich wnuk (czyli ja) przeprowadził się setki kilometrów dalej.
Wygięli usta w jeszcze szerszych uśmiechach, jeśli to w ogóle możliwe. Obrócili się, jakby byli zsynchronizowani i odeszli. Mój dziadek obserwował ich z balkonu. Wszędzie latały kule, spadały bomby, a oni szli wzdłuż ulicy, nieporuszeni. Głowy mieli nadal przekrzywione. Można było zobaczyć ich uśmiech.

Pierwszy określę tę opowieść. Głupoty. Głupoty, głupoty, głupoty. Zaczyna robić się z tego bajka dla dzieci. To się nie dzieje naprawdę. Ta. Jestem z wami. Jakbym gdzieś to przeczytał, to tylko dla przyjemności, a potem napisałbym autorowi, żeby spadał na drzewo, za próby przekonania mnie, że ta historia jest prawdziwa.
Ale tak właśnie jest.
Nie mam na to logicznego wyjaśnienia. Czy to jakaś sekta? Może. Czemu się nie starzeją? Czemu są wszędzie? Czemu śledzą wszystkich moich bliskich? Zabijcie mnie, ale nie wiem.

Autor to inaaace z reddit.
Polskie tłumaczenie dzięki  Amymone z paranormalne.

piątek, 10 stycznia 2014

Kobieta z pomarańczą (2/5)

Relacja mojej dziewczyny. Jej wersja opowieści o kobiecie z pomarańczą.

Zanim przeczytacie opowieść z punktu widzenia mojej dziewczyny, tutaj jest mój pierwszy post, który zawiera również wydarzenia z ostatniego dnia.

Okej, zdaję sobie sprawę, że trochę się z tym spóźniłem, ale jeśli czytaliście mój dopisek, wiecie, że trochę się tutaj działo. Jednak nic ponadto, policja zadzwoniła do nas dziś rano, żeby sprawdzić, co z nami i powiadomić, że nadal nie znaleźli rozwiązania.

A historia mojej dziewczyny... Zacznę od opisania nas obojga. Ja urodziłem się w Bośni i przeprowadziłem się do sąsiedniego kraju na Bałkanach, gdzie dorastałem. Do Stanów przyjechałem sześć lat temu. Moja dziewczyna urodziła się w Indiach, mieszkała w Kenii do trzeciego roku życia, później przeprowadziła się do Kanady. Poznałem ją przed około rokiem, od tego czasu jesteśmy razem.

Więc, moja dziewczyna, nazwijmy ją Lila, także kilkakrotnie spotkała Rose. Pierwszy raz, jak sobie przypomina, widziała ją w samolocie. Przez kilka lat pracowała jako stewardessa w Kanadyjskich Liniach Lotniczych. To był zwyczajny dzień, sześć lat temu, nie pamięta, dokąd lecieli. Lot trwał dwie godziny. Kiedy wszyscy usiedli i zapięli pasy, ona zaczęła podawać drinki. W obsługiwanej przez nią części siedziała Rose. Nie znała jej wtedy oczywiście. Powiedziała mi, że było w niej coś bardzo niepokojącego, ten uśmiech przyklejony do twarzy, blada skóra i ciągłe wpatrywanie się. Gdy zaproponowała jej napój i przekąski, nie odpowiedziała od razu, tylko rozciągnęła usta w jeszcze szerszym uśmiechu. Potem przemówiła:
- Mam coś dla ciebie – odezwała się głosem zupełnie niepasującym do kobiety w jej wieku. Pasował bardziej do nastolatki niż dorosłej osoby. Było w nim coś figlarnego, ale i przerażającego.
Różne rzeczy zdarzają się w pracy stewardessy, więc zaskoczyło jej to zbytnio.
Tak? Co to jest, proszę pani?
Nie traktuj mnie protekcjonalnie, lafiryndo – odpowiedziała błyskawicznie. Naprawdę szybko. Nie zauważyłam, żeby jej usta się poruszyły, kiedy to mówiła. Potem zazgrzytała zębami, nadal z uśmiechem, nigdy go nie zdejmowała z twarzy. To było czerwone światło dla Lili. Kiedy pasażerowie stają się agresywni, pracownicy wiedzą, że muszą trzymać się na dystans.
Dobrze, życzę miłego lotu.
Mam coś dla ciebie – wyszeptała, wyjmując pomarańczę zza pleców. Nie poruszyła ani jednym mięśniem na twarzy. Głos wciąż jak u nastolatki. Jak u dwunastolatki, która dopiero zaczyna dojrzewać.
Nie, dziękuję. - Lila uznała, że to jakaś wariatka i odeszła.
Och, ale powinnaś. Pewnego dnia, zobaczysz, pewnego dnia.
I to było to. Lila popatrzyła na nią z gniewem i poszła dalej. Kobieta więcej jej nie zaczepiała. Ale tylko podczas tego lotu.

Lila po powrocie do domu nie myślała o tym zdarzeniu. Kiedy jej mama spytała, jak minął lot, Lila uśmiechnęła się i powiedziała:
Dobrze, z wyjątkiem jednej szalonej paniusi.
Jej mama chciała usłyszeć więcej i Lila dokładnie opisała, co się stało. Jeszcze zanim wymówiła słowo „pomarańcza”, jej mama rozpłakała się. Lila była w szoku. Zaczęła się kolejna opowieść. Więc, kiedy moja dziewczyna była dzieckiem i przebywała w Kenii, kilka razy obudziła rodziców głośnym płaczem. Gdy przychodzili sprawdzić, co się dzieje, w jej łóżeczku znajdowali pomarańczę. Ale dom był zawsze zamknięty. Drzwi, okna, nikt nie mógł po prostu wejść do środka. Doszło do tego, że jej rodzice przenieśli łóżeczko do swojego pokoju i zamontowali kamery. Rankiem w dzień trzecich urodzin Lili, po obudzeniu zobaczyli swoją córkę z pomarańczą na klatce piersiowej. To był dla nich horror. Wezwali policję, oni sprawdzili zapisy z kamer. Kamery nagrały kobietę, wchodzącą do domu przez drzwi wejściowe (które były dokładnie zamknięte), potem do pokoju. Położyła pomarańczę na Lili i stanęła. Stała przez godzinę. Tak po prostu, z przechyloną na lewo głową, wpatrzona w dziecko. W tym momencie opowiadania nie trzeba wyjaśniać, że Lila była kompletnie przerażona. Z jej mamą nie było lepiej. Kontynuując, jej rodzice nie wiedzieli, co robić. Policja nie mogła odnaleźć tajemniczej kobiety, a żadne środki ostrożność (chyba tylko ochroniarze 24/7, a na to nie było ich stać) nie dawały rezultatów. Część rodziny była już w Kanadzie, namawiali ich do dołączenia, a to wydarzenie było decydujące. Wyprowadzili się z kraju, zostawiwszy za sobą kreaturę i jej pomarańczę. To znaczy, aż do tego lotu.

Lila nie była w stanie nic zrobić przez kilka dni po tej rozmowie. Jadła mało, z nikim nie rozmawiała. Po jakimś czasie poczuła się lepiej. Nic nie zapowiadało dalszego horroru, więc uwierzyła, że był to dziwaczny przypadek. Ruszyła naprzód. Nie widziała Rose latami. Miesiąc przed poznaniem mnie, spotkała ją jednak po raz kolejny.

Lila odbywała wiele lotów nad Atlantykiem. Uwielbiała je. Długie podróże, niezłe pieniądze, zwiedzanie świata. Miała to wszystko. Miesiąc przed naszym poznaniem, wracała z Hong Kongu. Chyba leciała do Toronto (nie pamiętam dokładnie, ona teraz śpi, to było raczej Toronto). Załoga zatrzymała się w ładnym hotelu, każdy dostał własny pokój. Lila była na trzecim piętrze. W tamtym czasie lubiła wypić, tej nocy nieźle się upiła. Odpłynęła koło pierwszej w nocy. O czwartej ktoś zapukał do jej pokoju. Najpierw raz, potem drugi. To nie było głośne czy szybkie stukanie. Nie, puknięcia były ciche i powolne. A jednak jakoś się obudziła. Wytoczyła się z łóżka, myślała, że to inny członek załogi, równie pijany jak ona. Nie zastanawiając się długo, otworzyła drzwi, a tam stała ona. Lila powiedziała, że światła w jej pokoju były zgaszone, ale telewizor włączony. Odblask ekranu padał na twarz Rose. Oświetlał uśmiech i perłowobiałe zęby, jasnoczerwoną szminkę, białą twarz, przekrzywioną głowę. Wiecie jak to jest, kiedy jesteście pijani i coś strasznego (wypadek, gliny) się wydarzy, a wy od razu trzeźwiejecie? Lila wydała bezradny jęk. Obie po prostu stały. Rose zaczęła kiwać się w przód i w tył. Za każdym odchyleniem w tył, spod sukienki wysuwały się czerwone buty. Zgrzytała zębami. A potem wyjęła pomarańczę.
Cz... czego ode mnie chcesz? - zapytała Lila.
Rose dalej kiwała się z uśmiechem.
Proszę, zostaw mnie w spokoju. Nic nie mam.
Weź to. Weź to teraz. On też weźmie – powiedziała głosem nastolatki, jeszcze bardziej figlarnym tonem. Brzmiała jak uradowane dziecko.
Nie wiem, czy włączył się jej instynkt obronny, ale Lila wzięła tę przeklętą pomarańczę i rzuciła nią w Rose z krzykiem:
Wynoś się stąd i zabieraj to, wariatko!
To był pierwszy raz, kiedy któreś z nas zobaczyło twarz Rose bez uśmiechu. Białe zęby skryły się za pełnymi, czerwonymi ustami. Głowa wróciła z lekkiego przechylenia do normalnej pozycji.
Wkrótce zobaczę was oboje – powiedziała już głosem dorosłej osoby. Był nawet straszniejszy niż poprzedni. Lila sądzi, że to dlatego, że brzmiał prawdziwie. Jak zwyczajnej, świadomej osoby, która komuś grozi. W tamtym momencie Lila nie wiedziała jeszcze, kogo miała na myśli Rose, mówiąc „oboje”. Sądziła, że chodzi o nią i jej mamę.
Wracamy do stanu obecnego. Jeśli czytaliście mój poprzedni wpis, wiecie, że Rose włamała się do naszego pokoju (logiczne założenie). Zrobiłem zdjęcia przed przyjazdem policji. Zaraz je wstawię. Niektóre rzeczy zostały przestawione. Jesteśmy wystraszeni, nie wiemy, co się stanie. Niedługo porozmawiam z mamą przez Skype'a, zobaczę, czy ona wie coś więcej. Lila pogada ze swoją mamą.

Osobiście te odkrycia mnie zszokowały. Nigdy bym nie przypuszczał, że coś takiego jest możliwe. Szczerze mówiąc, jeśli ktoś z was by to opisał, nie uwierzyłbym w ani jedno słowo. Nie mogę mieć pretensji, jeśli mi nie ufacie. Ale jeśli macie coś jakiś pomysł, zamieniam się w słuch. Zakładam, że to jakiś rodzaj kultu, sekty, ale jest jedna rzecz, która miesza mi w głowie. Chodzi o to, skąd Rose wiedziała o mnie i Lili, zanim się poznaliśmy. Wszystko poza tym umiem wytłumaczyć logicznie, ale to po prostu wydaje mi się jakimś supernaturalnym zjawiskiem. Czy jakoś nas ze sobą zetknęli? Jak mieliby to zrobić? I co ważniejsze, po co ? Mają w tym jakiś zysk?
Hej ludzie, obiecałem wam zdjęcia i uaktualnienia, no i oto są. Odpowiem też na kilka pytań. Po pierwsze, zapoznam was z najnowszymi wydarzeniami:
Nie mieliśmy żadnego incydentu z Rose od ostatniego „włamania”.
Policja zadzwoniła do nas dziś rano, powiedzieli nam, żebyśmy byli ostrożni i zgłosili się, jeśli zdarzy się coś nowego.
Rozmawiałem z mamą przez Skype'a i trochę się rozczarowałem. Powiedziała tylko, że Rose była normalną osobą. Nie pamięta, czy Rose pytała o mnie. Nigdy nie wydawało jej się, że Rose może być nienormalna. Rodzice są teraz naprawdę zmartwieni. Nie jestem pewien, czy posądzają mnie o chorobę psychiczną, ale martwią się o mnie.
Lila nie skontaktowała się jeszcze ze swoją mamą (jej mama przebywa w Anglii).
Dużo rozmawialiśmy. Doszliśmy do wniosku, że stoi za tym jakiś kult. Żadne z nas nie jest zbyt wierzące. Ciężko wyjaśnić, skąd Rose wiedziała o nas zanim się poznaliśmy.
Dostałem dużo prywatnych wiadomości z pytaniem, jak się poznaliśmy. To dobre pytanie i zapomniałem odpowiedzieć na nie wcześniej. No więc, ostatniego lata wybrałem się z kumplem do klubu. Zamykali go o pierwszej, potem wszyscy wychodzili wyluzowani. Staliśmy na zewnątrz, kiedy jakiś starszy facet podszedł do nas i zaczął się do mnie przystawiać (tak, jak homoseksualista). Daleko mi do bycia homofobem, ale ten gość był natrętny. Wtem usłyszałem głos Lili Hej kochanie, co tam robisz?. Odwróciłem się i zobaczyłem ją, siedziała z dwiema koleżankami na ławce. Zrozumiałem, że mówi do mnie. Jej spojrzenie powiedziało mi wszystko. Uratowała mnie. Powiedziałem Moja dziewczyna czeka i poszedłem w jej stronę. On podążył za mną. Nie uwierzył, że jesteśmy razem, zadawał pytania. Między Lili i mną od razu zaiskrzyło. Zachowywaliśmy się tak autentycznie, że tamten facet w końcu odpuścił. Tamtej nocy po raz pierwszy pocałowałem Lili. Miała być w okolicy tylko przez dwa dni, ale obiecała, że wróci, żeby mnie zobaczyć. Spotkaliśmy się dwa tygodnie później. Od tego czasu jesteśmy razem.

Zdaję się sprawę, że niektórzy mogą stwierdzić, że ten facet był częścią kultu i próbował zetknąć nas, ale nasz związek powstał jednak z naszej inicjatywy, więc wątpię w możliwość konspiracji.

Lila jest teraz w złym stanie psychicznym. Boi się każdego szmeru. Nie wiem jak jej pomóc. Sam też się boję, ale staram się pokazywać swoją silną stronę.
Niektórzy z was sugerowali, że moja opowieść jest nieprawdziwa. Powiem tylko: mam pełną świadomość tego, że to wszystko brzmi nieprawdopodobnie i to właśnie z tego powodu ją opisałem właśnie tu. Wielu z was wspomogło mnie radą i dobrymi słowami, dziękuję wam za to. Ci, którzy mi nie wierzą, możecie patrzeć na tę historię jak na trochę marnej pisaniny. Nigdy nie twierdziłem, że to będzie dobre, tylko prawdziwe.
Jeżeli myślicie, że mój chrzest ma coś z tym wspólnego, znajdę czas, żeby go opisać. Chociaż muszę zaznaczyć, że jesteście strasznie niecierpliwi. Proszę, zrozumcie, że dużo się teraz dzieje. Dzięki.
Parę uwag na temat zdjęć:
Zrobiłem kilka fotek przed przyjazdem policji. A także po ich odjeździe (zostawili pomarańczę). Zauważyłem, że coś zostało napisane/ wyryte na skórce. Zrobiłem zdjęcie. Dolny napis zdołałem odszyfrować, to OTVORI, co znaczy otwarte w moim języku. Nie umiem odczytać górnego wyrazu.
Nie wiem, co zrobić z pomarańczą. Wciąż ją mam. Niedługo będzie trzeba ją wyrzucić.
Koniec gadania o niczym, tu macie zdjęcia.

Schody wiodące do pokoju... 

Widok na wejściu...
 
Zbliżenie na pomarańczę...

Zauważcie skórkę...

Kolejne ujęcie...

Napis na skórce...

Jak napisałem, ktoś zmienił tapetę na moim laptopie na zdjęcie z dzieciństwa, którego tam nawet nie
miałem...

Jeżeli ktokolwiek umie to jakoś wyjaśnić, byłbym wdzięczny za pomoc. Zdjęcie z polaroidu jest na komisariacie, ale znajomy policjant powiedział mi, że jeśli się nie przyda, będę mógł je zabrać albo przynajmniej zrobić kopię.
Na chwilę obecną to wszystko.

Edit: Musiałem zamazać część ostatniego zdjęcia, żeby chronić moją prywatność, widać na nim było moje nazwisko. Uprzejmy internauta zauważył to i dał mi znać.
Edit nr 2: Powiedziałem mamie, co się ostatnio stało, a ona zapytała o to zdjęcie. Rozpoznała osoby na fotografii. Kobieta to przyjaciółka z czasów, kiedy byłem dzieckiem, a dziecko to jej syn. Mówi, że nie pamięta momentu zrobienia zdjęcia, a także że w ogóle zostało zrobione. Wspomniała też, że rozmawiała z babcią, która wciąż żyje w Bośni, ona chyba coś wie. Jutro do niej zadzwonię. 

Autor to inaaace z reddit.
Polskie tłumaczenie dzięki  Amymone z paranormalne.