środa, 27 grudnia 2017

Przeżycia amerykańskiego ratownika górskiego (2/2)

Rewelacyjne tłumaczenie dzięki Marszuk z creepypasta.wikia.com
oryginał

Część pierwsza TUTAJ.

WPIS 4.

Cześć wam! Wróciłem ze swojego szkolenia i mam mnóstwo interesujących historii do podzielenia się z wami. Posiadam ich na tyle dużo by podzielić je na dwie części, ta będzie pierwsza. Bardzo bym chciał je wrzucić w jednym poście, ale nie miałem czasu by je wszystkie spisać. Nie spotkało mnie nic nazbyt porąbanego, kiedy tam byłem, ale mieliśmy jeden incydent z rekrutem. Jestem pewien, że czekaliście na to, więc po prostu przejdę do rzeczy. Będę przypisywał konkretne historie do osób, które mi ją opowiedziały.

K.D: K.D to weteran, który jest pracownikiem SARu od piętnastu lat. Specjalizuje się w ciężko dostępnych, górskich akcjach ratowniczych i jest uważana za jedną z najlepszych. Była jednym z najbardziej podekscytowanych opowiadaczek i ze względu na to, że byliśmy razem po dosyć długich, wyczerpujących ćwiczeniach, opowiedziała mi swoje cztery incydenty.

Pierwszą była odpowiedź na moje pytanie odnośnie najbardziej traumatycznego przeżycia. Pokręciła głową i powiedziała, że wiele złych wezwań odbywa się, kiedy prawdopodobieństwo na wypadek jest wysokie. Jakieś pięć lat temu park, w którym pracowała, miał długą listę zaginięć. “To był jeden z gorszych lat” mówiła. Jeden z gorszych odnotowanych, odkąd przybyła ta pogoda. Od paru dni, co jakiś czas, opadała na nich nowa warstwa śniegu, przez co było wiele lawin, które zabił parę rodzin. Ostrzegali ludzi by pozostawali w bezpiecznych strefach, ale oczywiście zawsze są ci, którzy nie słuchają. W jednym paskudnym przypadku cała rodzina została wymazana, bo ojciec stwierdził, że wie lepiej niż eksperci i zabrał ich w miejsce, gdzie jest niebezpiecznie. Byli oni na rakietach śnieżnych i, jak przypuszczała K.D, weszli na półkę śnieżną, która wyglądała solidnie, ale tak naprawdę nie była. Zapadła się, a rodzina spadła jakieś trzysta stóp w dół. Wylądowali na skałach na samym dole, rodzice zginęli na miejscu. Jedno z dzieci także, ale pozostała dwójka przetrwała. Jedno z nich miało złamaną nogę i połamane żebra, drugie zaś uszło bez szwanku, miało jedynie parę siniaków i skręcony nadgarstek. Zdrowe dziecko zostawiło rodzeństwo za sobą by znaleźć pomoc. K.D powiedziała, że przeszedł nie mniej niż mile zanim burza go wyprzedziła. Dzieciak zatrzymał się by się ogrzać lub może by trochę odpocząć i skończył tak, że zamarzł na śmierć. Skończyło się na tym, że znaleźli rodzinę z pomocą przypadkowych świadków, którzy widzieli ich zmierzających w stronę dziczy. K.D była osobą, która znalazła zamarzniętego dzieciaka, który próbował pójść po pomoc. Powiedziała, że zaczęło śnieżyć na tyle mocno by zmniejszyć zasięg widzenia, ale nie na tyle by uniemożliwić poszukiwania. Zauważyła figurę siedzącą w śniegu przed nią, więc udała się do niej niezwłocznie. Spostrzegła, po tym jak się zbliżyła, że było to dziecko, które było martwe i trzecie, które zamarzło w najbardziej żałosnej pozycji jakie kiedykolwiek odnalazła. Dziecko siedziało w pozycji pionowej wraz z kolanami przyciśniętymi do klatki piersiowej. Jego ręce były owinięte wokół siebie, a głowa była podciągnięta w jego płaszczu. Kiedy odgarnęła płaszcz by zobaczyć jego twarz, zauważyła, że płakał gdy umierał. Jego twarz była wykręcona, a łzy były zamarznięte na jego policzkach. Powiedziała, że to było cholernie oczywiste, że dzieciak był przerażony, gdy uległ hipotermii, i jako matka, pękło jej serce. Opowiadała w kółko, że ma nadzieję, że ojciec smaży się w piekle, gdy tak rozmawiamy.

Inną traumatyczną historią, która zapadła mi w pamięć i którą mi opowiedziała K.D była ta, kiedy była jeszcze żółtodziobem. Jej grupa dostała raport o doświadczonym wspinaczu, który nie powrócił poprzedniego dnia do domu. Jego żona była przekonana, że stało się mu coś złego, gdyż nigdy nie zawodził w kwestii punktualnego przybycia do domu. Poszli więc na poszukiwania zaginionego. Musieli przy tym wspinać się po trudno dostępnych częściach góry. Dostali się na stosunkowo płaskie podłoże, na którym K.D zauważyła krew na śniegu. Podążała za tropem aż w końcu zaczęła również zauważać małe urywki tkanki. Nie wiedziała do końca z jakiej części ciała pochodziła, ale im dalej szła za tym szlakiem, tym więcej jej było. Szła tym śladem z krwi i resztek ciała aż do zacisznego punktu pod klifem, w którym odnalazła wspinacza. Powiedziała, że było tam tyle krwi, więcej niż kiedykolwiek widziała. Leżał na twarzy, jedną rękę miał wyciągniętą przed siebie, jakby umarł czołgając się. Przyjrzała się bliżej i zauważyła, że był częściowo wypatroszony, co z kolei tłumaczyło te ślady tkanki, które widziała po drodze. Mężczyzna miał schowany czekan w pokrowcu, który był cały we krwi. Oczywiście nigdy by się nie dowiedzieli jak to się mogło zdarzyć, ale powiedziała, że miała swoją teorię. Mężczyzna zaczynał się wspinać do następnego punktu, używając przy tym swojego czekana do podciągania się. Prawdopodobnie uderzył w luźny lód i spadł. Po drodze w dół, lub podczas lądowania, nadział się na czekan, który go prawie wypatroszył. Przeczołgał się rozrywając się przy tym po kawałku, po czym umarł pod klifem. Nigdy zbytnio nie ruszały ją takie krwawe sceny, ale przypuszczam, że paru gości, którzy przybyli by jej pomóc w usunięciu ciała, zwymiotowali. Po przewróceniu ciała wręcz wypływały z niego jego wnętrzności.

Wspomniałem jej, że byłem zainteresowany w sprawach, które doświadczyła z ludźmi, którzy kompletnie zniknęli. Jej oczy rozbłysły nagłym blaskiem po czym pochyliła się do mnie. “Chcesz usłyszeć prawdziwy obłęd?” Zapytała. Opowiedziała mi o tym jak zaczynała. O tym, że była kiedyś sprawa, która przyciągała wiele uwagi w mediach. Rodzina, która wybrała się na zbieranie jagód w pobliżu wejścia do parku. Mieli ze sobą dwóch małych chłopców w wieku pięciu lat, i w pewnym momencie, podczas dnia, jeden z nich zniknął. Odbyło się wtedy wielkie przeczesywanie terenu, które przyniosło absolutnie nic. To jeden z tych spraw, gdzie wydaje się, jakby dzieciaka w ogóle nie było na terenie parku. Psy po prostu siadały i nie załapywały niczego. Jakby w ogóle nie było żadnego śladu. Poszukiwania trwały dwa miesiące, ale zostały później odwołane. Sześć miesięcy później, rodzina powróciła do tego samego miejsca, aby złożyć kwiaty na pomniku, który został złożony dla dzieciaka. Przyprowadzili ze sobą drugiego syna. Podczas gdy składali oni kwiaty, spuścili go z oczu na niemalże trzy sekundy, a podczas tych sekund, rozpłynął się w powietrzu. Oczywiście rodzice byli tym faktem zdruzgotani. To okropne nawet jeśli straci się jedno dziecko, ale utrata dwóch jest niewyobrażalna. Poszukiwania były ogromne, jedne z największych w całej historii. Było niemalże trzystu wolontariuszy przeczesujących prawie każdy cal parku, szukając dzieciaka. Ale znowu, nie było ani śladu. W końcu, po niecałych dwóch tygodniach, jeden z wolontariuszy odnalazł dzieciaka piętnaście mil od wyznaczonego miejsca poszukiwań. Poinformował ludzi przez radio, że go odnalazł, i niespodziewanie ogłosił, że żyje. Mało tego, jest w jednym kawałku, cały i zdrów. K.D i jej grupa wyruszyli po dziecko i kiedy przybyli na miejsce, nie mogli uwierzyć, że to jest to samo dziecko, które zaginęło dwa tygodnie wcześniej. Jego ubrania były czyste, nie było na nich ani trochę błota, a także nie wydawał się przerażony. Wolontariusz powiedział, że znalazł dzieciaka siedzącego na kłodzie, bawiącego się małymi gałązkami, które były złączone jakąś starą liną. K.D zapytała gdzie się podziewał, z kim był przez te dwa tygodnie. Chłopiec odpowiedział “byłem z rozmytym człowiekiem”. Od tamtego momentu była przekonana, że była to Wielka Stopa. Podekscytowana zapytała co ma na myśli mówiąc “rozmyty”. Czy był owłosiony? Chłopak odpowiedział, że nie, nie był. Ale opisał go jako człowieka mętnego. “Tak jakbyś miała nie do końca zamknięte oczy” mówił. Powiedział, że wyszedł zza drzew i zabrał go głęboko w puszczę. Chłopiec opowiadał, że spał w dziurze po drzewie i że rozmyty człowiek dawał mu jagody do jedzenia. K.D spytała czy rozmyty pan był straszny. “Nie, nie był straszny, ale nie podobało mi się to, że nie miał oczu.” K.D powiedziała, że zabrali dziecko z powrotem do głównej siedziby a stamtąd zabrali go do miasta aby przedyskutować z nim co się stało. Przyjaźniła się z pewnym policjantem, z którym rozmawiał chłopiec. Powiedziała, że dzieciak opisał jak był przetrzymywany przez rozmytego pana w pniu drzewa, i o tym jak dawał mu jagody, kiedy był głodny. Mógł chodzić po wyznaczonym terenie, ale kiedy próbował odejść dalej, rozmyty pan mógł “wściec się i krzyczeć bardzo głośno, pomimo tego że nie miał ust”. Kiedy dzieciak w nocy się przestraszył, rozmyty człowiek “zrobił, że było jasno” i dał mu tę złączoną gałązkę. Powiedział, że chciał go zatrzymać, ale będzie musiał go wypuścić, ze względu na to, że “nie był odpowiedniego rodzaju”. Nie wyciągnęli z tego nic więcej. Policja kompletnie zgłupiała po tym co usłyszeli. Poszukiwania jego brata zostały wznowione, ale ponownie bez rezultatów. Chłopiec nie miał pojęcia gdzie może być jego brat a oni nigdy go nie odnaleźli.

Ostatnią historią jaką K.D mi opowiedziała, była o czymś, co spotkało ją kiedy została odseparowana od swojej grupy treningowej będąc jeszcze nowicjuszką. Uczyli się o podstawach dotyczących podnoszenia rzeczy na wysokości bazując na dobrze odwzorowanej części góry na mapie, kiedy nagle zachciało jej się skorzystać z toalety. Odeszła około 45 metrów od grupy podczas przerwy i wykonała to, co miała zrobić. Opowiem resztę tak, jak mi to ona opowiedziała. “Więc poszłam się wysikać, i kiedy skończyłam, zaczęłam wracać do grupy. Ale kiedy tylko przeszłam 4 metry zauważyłam, że nie mam pojęcia gdzie jestem. I to nie było zagubienie typu ‘Aaa, obróciłam się’. Mam na myśli to, że nie miałam pierdolonego pojęcia gdzie jestem. Jeśli byś mnie zapytał, nie potrafiłabym ci nawet powiedzieć, w których stanach jesteśmy. To jest coś jak wyobrażam sobie teraz ludzi z amnezją, wiesz? Jesteś kompletnie zagubiony i nie masz zielonego pojęcia co robić. Więc stałam tam przez chwilę, próbując rozpracować gdzie ja do cholery jestem i co powinnam teraz zrobić. Ale im dłużej tam stałam, tym bardziej zagubiona byłam, więc postanowiłam iść przed siebie. Jak sobie przypominam, obrałam losowy kierunek i szłam. I kiedy tak szłam było coraz gorzej i gorzej aż w końcu zapomniałam nawet po co byłam na tej górze. Po prostu idę przez śnieg i w końcu zaczynam słyszeć głos. Był jakby w mojej głowie, prawie. Niski i skrzeczący. Mówił mi w kółko i w kółko ‘Jest okej, jest okej. Po prostu musisz coś znaleźć do jedzenia. Znajdź coś do jedzenia i będzie z tobą okej, po prostu idź i znajdź coś do jedzenia. Jeść. Jeść.’ Więc zaczęłam rozglądać się za czymś, co mogłam zjeść, i przysięgam na Boga, nigdy nie byłam taka głodna, w całym swoim życiu. Myślę, że zjadłabym wszystko, co byś postawił przede mną. Straciłam rachubę czasu i nie wiedziałam jak długo już idę aż w końcu usłyszałam głos, prawdziwy głos przede mną. Pobiegłam w stronę, z której dochodził, i zauważyłam jednego z ratowników SAR’u. Wyglądał na zaje*iście przerażonego. Biegł w moją stronę, pytając czy ze mną wszystko w porządku i co do chol*ry tutaj robię. Przerażające było to, że jak tak do mnie biegł, zauważyłam jak sięgam po mój nóż myśliwski. Nie myślałam wtedy co w ogóle robię, ale myślałam o tym, że muszę coś zjeść. Jeśli nic nie zjem, nigdy nie będzie w porządku, więc muszę coś zjeść. Zauważył, że to robię, więc od razu się cofnął. Wrzeszczał, abym odłożyła nóż, że nic mi nie zrobi i to mnie jakoś obudziło. Nagle zrozumiałam gdzie jestem i odłożyłam nóż. Podbiegłam do niego i zapytałam jak długo mnie nie było, myśląc, że odpowie mi, że nie było mnie niecałe pół godziny czy coś, ale on odpowiedział, że nie było mnie przez dwa pier***one dni! Minęłam dwa szczyty i skończyłam prawie na drugim końcu góry i gdybym szła tak dalej, mogłabym powędrować aż do trzy milowej dziczy. Nigdy by mnie nie znaleźli. Ratownik nie mógł uwierzyć, że nie jestem martwa, a ja nie wiedziałam co ku*wa o tym myśleć. Nie wierzyłam, że minęły aż dwa dni. Nic nie mówiłam, po prostu wróciłam z nim na miejsce spotkania a stamtąd do kwatery głównej. Zabrano mnie do szpitala. Kiedy tam się znalazłam, zrobiono mi szereg różnorodnych testów, próbując zrozumieć co się właściwie stało. Najlepsze co im się udało ustalić to to, że wpadłam w dziwny stan fugi, która jest czymś w rodzaju amnezji lub dziwnego napadu. Ale prawda jest taka, że tak naprawdę nie wiemy co się stało. Już nigdy się to nie zdarzyło, ale powiadam ci, nigdy nie wyruszę tam sama. Ludzie śmieją się ze mnie, że gdy idę się wysikać, to zabieram kogoś ze sobą. Ale odpowiadam im, że słuchanie mojego spływającego moczu na śnieg jest lepsze od stracenia mnie na dwa pieprzone dni na zamarzającej górze.”

E.W: Kolejną osobą, z którą rozmawiałem, był E.W, były trener, który pracuje teraz jako ratownik medyczny. Wciąż przybywa na takie szkolenia jak te aby pomóc, ale nie pracuje już dla nas na pełny etat. Specjalizował się w odnajdywaniu zaginionych dzieci, miał jakby do tego szósty zmysł. Jest on legendą wśród starszych ratowników, ale zawsze się wstydzi, kiedy ktoś pochwala jego pracę. Pewnego wieczoru dosiadł się do mnie na obiedzie i skończyło się na tym, że wymieniliśmy się historiami. Większość z nich nie wyróżniała się niczym wielkim, ale kiedy zeszliśmy na temat tych dziwnych wezwań wspomniałem o tym, że miałem kiedyś kolegę, który wszedł pewnego razu na górę schodów. Ucichł na chwilę i zapytał mnie czy słyszałem o małym chłopcu, który zaginął w jego parku parę lat temu. Nie słyszałem, więc opowiedział mi tę historię.

Poszukiwali jedenastolatka, Joey’ego, który zaginął niedaleko rzeki. Rzecz jasna na początku pomyśleli, że wpadł do wody i utonął, ale kiedy przyprowadzili psy, one poprowadziły ich głęboko do lasu. Poszukiwania odbywają się w siatkowym schemacie, gdzie każdy “kwadrat” jest dokładnie przeszukiwany. To, co grupa E.W odkryła było bardzo dziwne. Psy odnajdywały trop w jednym sektorze, ale gubiły go gdy tylko trop nachodził na kolejny sektor. Jeśli patrzyłbyś na szachownicę, zauważyłbyś, że zapach Joey’a pojawiał się na losowym czarnym polu, ale nigdy na czerwonym. To oczywiście nie miało żadnego sensu, bo jakim cudem dzieciak mógłby przeskakiwać z jednego pola na drugie bez pozostawiania jakiejkolwiek szczątkowej ilości zapachu? E.W i jego partner przeszli na nowe pole siatki, kiedy to E.W zauważył zestaw schodów około 45 metrów dalej. Powiedział, że powinni przeszukać tamto miejsce, ale jego partner odmówił. Rzekł do E.W, że przyrzekł sobie, iż nigdy nie podejdzie w okolice tych schodów, nie wierzy by te schody były czymś normalnym. Powiedział do E.W, że on poczeka na niego, kiedy on będzie sprawdzać okolice schodów. E.W powiedział, że był zirytowany, ale zrozumiał go, więc nie naciskał. ‘Podszedłem do schodów. były małe, takie jak schody do piwnicy. Nie czułem się jakoś nimi specjalnie przerażony czy coś. Myślę, że po prostu jestem jak każdy inny i wolę o nich nie myśleć. W każdym razie, podszedłem do nich i mogłem zauważyć, że coś tam leży na dolnym schodku, coś jakby wykręconego. Skręciło mnie w żołądku. Zawsze masz nadzieję, że sprawa zakończy się dobrze, prawda? Byliśmy pewni, że odnaleźliśmy tego chłopaka żywego, bo przecież zaginął zaledwie parę godzin temu. Ale wiedziałem z daleka, że to był on, że był martwy. Był zwinięty w małą kulkę na stopniu, trzymając się za brzuch. Wyglądał jakby bardzo cierpiał, kiedy umierał, ale nigdzie nie widziałem krwi, poza tą, którą zauważyłem na ustach i brodzie. Poinformowałem ludzi przez radio, że odnalazłem chłopaka. Zabraliśmy ciało chłopaka do kwatery. Biedna rodzina, byli zdruzgotani. Rodzice nie mogli uwierzyć, że ich syn nie żyje, bo “przecież zniknął tylko na parę chwil”. Na domiar złego, nie mieliśmy konkretnej przyczyny zgonu. Wywnioskowałem, że prawdopodobnie zjadł coś trującego, ze względu na to, że trzymał się za brzuch kiedy go znalazłem, ale nie chciałem zgadywać. Trudno przyjąć do wiadomości, że twoje dziecko nie żyje, pozwól głupiemu ratownikowi SARu zgadywać co się stało. Zabrali go, a ja wróciłem do domu, próbując nie myśleć o tym, co się stało. Nienawidzę odnajdywać martwe dzieci, stary. Kochałem tę robotę, ale to jeden z głównych powodów ją rzuciłem. Mam dwie córki i myśl, że mógłbym je tak stracić jest…’ Rozpłakał się. Nie wiedziałem jak się zachować. To dziwne wygląda kiedy dorosły mężczyzna płacze jak dziecko. Zebrał się jakoś w sobie i opowiadał dalej. ‘Za często nie dostajemy informacji o przyczynach zgonu, to nie jest nasza sprawa, żeby to wiedzieć. Nie mówią nam tego też ze względu na jakieś prawa, ale mam za to przyjaciela, który pracuje dla szeryfa i zazwyczaj przekazuje mi jakieś interesujące informacje, jeśli oczywiście zapytam. Natomiast w tej sprawie, to on zadzwonił do mnie odnośnie poprzedniego tygodnia. Zapytał czy pamiętam może tego dzieciaka. Rzecz jasna odpowiedziałem, że tak, a on powiedział mi, że dzieją się jakieś popieprzone rzeczy. Powiedział do mnie, że koroner nie ma pojęcia co się stało dla dzieciaka i że nigdy czegoś takiego nie spotkał. Kumpel dążył do tego, że kiedy koroner go otworzył, nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Organy dzieciaka były jak ser szwajcarski. W każdym organie, z wyjątkiem serca i płuc, były czysto wycięte dziury wielkości ćwiartki. Jego okrężnica, żołądek, nerki a nawet jedno z jego jąder były całe w takich dziurach. Powiedział mi też, że koroner opisał to jakby ktoś przebijał jego narządy dziurkaczem, były takie równe. Mimo to, dzieciak nie miał żadnych zadrapań, ran otwartych czy zamkniętych. Najbliższym z takich osób był gość, który postrzelił się rok temu ze strzelby podczas jej czyszczenia. Nikt nie miał pojęcia co mogło spowodować takie rany. Mój przyjaciel zapytał się mnie czy słyszałem coś podobnego lub się z tym spotkałem, ale powiedziałem mu, że mu w tym nie pomogę. Z tego co pamiętam koroner opisał to jako “masywny krwotok wewnętrzny”, ale nikt tak naprawdę nie wie co się stało. Nigdy nie będę w stanie zapomnieć o tym chłopaku. Mam czasem o tym koszmary. Kiedyś to kochałem, ale ta sprawa i parę innych zrujnowały mi to.’ Obiad się skończył, więc zaczęliśmy sprzątać i wracać do swoich kabin. Przed tym jak się rozdzieliliśmy położył rękę na moim barku i spojrzał mi w oczy. Powiedział, że dzieją się tam złe rzeczy. Rzeczy, które mają gdzieś, że mamy rodziny czy życia, czy może to, że czujemy i myślimy. Ostrzegł mnie przed niebezpieczeństwami i odszedł. Już nie miałem okazji z nim porozmawiać ponownie, ale ta historia została w mojej głowie do dziś.

P.B: Przez czysty przypadek, udało mi się porozmawiać z jeszcze jednym weteranem, P.B, który pracował dla SAR’u od lat. Byliśmy partnerami podczas treningu i po prostu rozmawialiśmy o tym jak bardzo lubimy tę pracę, o tym, co udało nam się zobaczyć i temu podobne rzeczy. W pewnym momencie minęliśmy starą parę schodów, przez to wspomniałem mu o tym, że chcę się o nich dowiedzieć więcej. Zrobił się cicho i spojrzał na mnie jakby chciał coś powiedzieć, ale nie był pewien czy mi to powinien powiedzieć. W końcu rozkazał mi abym wyłączył radio. Rzecz jasna było to coś, czego nigdy w życiu nie powinniśmy robić, ale to zrobiłem, a on zrobił to samo.

Opowiedział mi o tym, jak siedem lat temu był w terenie razem ze świeżakiem. Był z nim w obszarze, w którym dochodziło do wielu dziwnych raportów i zdarzeń. Zniknięcia, historie o światłach w lesie, nietypowe hałasy, rzeczy takie jak te. Żółtodziób był cholernie przestraszony, ciągle gadał i gadał o “rzeczach w puszczy”. Jak mówił P.B: “Gość nie mógł przestać nawijać o Goatmanie. Goatman to, Goatman tamto. W końcu powiedziałem mu, że jest tu wiele prawdziwych rzeczy, których powinien się bać, i że lepiej będzie, jeśli przestanie gadać o Goatmanie. Świeżak chciał wiedzieć co to za rzeczy, ale ja po prostu kazałem mu zamknąć jadaczkę i iść dalej. Weszliśmy na wzniesienie i ujrzeliśmy schody jakieś 10 metrów przed nami. Świeżak zamarł i po prostu wpatrywał się w schody. Powiedziałem mu, ‘Widzisz? To jest coś, czego powinieneś się obawiać.’ Żółtodziób zaczął wypytywać mnie co do cholery tutaj robią schody. Powiedziałem mu prawdę albo to, co uznałem za prawdę. Mogłem wpaść przez to w niezłe bagno, tak samo mogę w nie wpaść mówiąc ci to teraz. Ale ty jesteś dobrym dzieckiem i musisz wiedzieć, że nie powinieneś w tym grzebać. Przestań, dopóki jesteś w stanie. Powiem ci wszystko, co wiem, jeśli tylko przysięgniesz, że nie piśniesz o tym ani słówka.” Powiedziałem mu, że tego nie zrobię, a on sprawdził ponownie radio. “Kiedy dopiero zaczynałem, schody i inne tego typu rzeczy nie były takim tematem tabu jak teraz. Ostrzegaliśmy ludzi przed tym jak i zatrudnialiśmy o chorych niebezpieczeństwach jakie mogą ich tu spotkać. Przypuszczam, że Służba Leśna była zmęczona masywnymi zwolnieniami, więc woleli informować ludzi o tym, co ich może spotkać, wliczając w to paranormalne gówno. Z tego powodu kazali im podpisywać umowy o zachowaniu milczenia, że nie polecą do mediów z tym, co się tutaj dzieje. Służba Leśna nie chciała odstraszać turystów, więc ostatnim, czego chcieli, były przestraszone żółtodzioby nawijające w mediach historyjki o duchach i nawiedzonych schodach. Ludzie nie tylko nie chcieli mówić o tym, co widzieli, oni tego nie mogli zrobić. Parę razy media zamierzały skontaktować się z ludźmi, których dzieci czy krewni zaginęli, ale nikt nie pisnął ani słowa. Nie mogę do końca tego wyjaśnić. Sądzę, że… po prostu nie chcemy się przyznać, że coś jest nie tak. To jest nasza praca, siedzieć dzień w dzień w tym lesie. Nie chcemy być straszeni i najlepszym sposobem na unikanie tego jest udawanie, że wszystko jest okej. Więc powiem ci wszystko, co potrafię sobie przypomnieć i więcej nie chcę o tym z tobą rozmawiać. Oczekuję także, że nigdy tego przy mnie nie wspomnisz, nigdy. Schody są tutaj odkąd istnieje ten park. Mamy swoje źródła mówiące o tym, że istniały one już lata wstecz. Czasem ludzie na nie wchodzą i nic się nie dzieje. Czasem… Posłuchaj, naprawdę nie lubię o tym mówić, ale czasem, dzieją się naprawdę porąbane rzeczy. Widziałem raz człowieka, którego ręka została czysto odcięta, kiedy wszedł na samą górę i chwycił się gałęzi. Osiągnął szczyt żeby dotknąć gałęzi drzewa, to się stało tak szybko. W jednej sekundzie ręka sięgała gałęzi, a w drugiej gdzieś zniknęła. Kompletnie czysta rana. Nie odnaleźliśmy jego ręki a mężczyzna o mało co nie postradał życia. Innym razem kobieta dotknęła jednego ze stopni a jej naczynia krwionośne w mózgu eksplodowały. Tak, eksplodowały, zupełnie jak balonik z wodą. Zabrała nogę ze schodka, podeszła do mnie i powiedziała, że ‘chyba jest coś ze mną nie tak’. Upadłą jak worek mąki, martwa zanim uderzyła ziemię. Nigdy nie zapomnę w jaki sposób krew dostała się do środka jej oka. Przed tym jak zmarła, ujrzałem jak zalało się krwią. Widziałem jak to się stało i nie było rzeczy, którą mógłbym zrobić. Ostrzegamy ludzi, by nigdy nie chodzili w ich okolicy, ale zawsze znajdzie się ten jeden idiota, który zrobi inaczej. I nawet jeśli nic się dla nich nie stanie, może stać się coś złego. Zawsze się zdarza. Dzieci giną, kiedy jesteśmy na ich tropie. Ktoś ginie następnego dnia w bezpiecznej części parku przecięty na pół. Nie wiem dlaczego, ale coś złego zawsze się zdarza. Nie wiem do końca co one tutaj robią, ale to nie ma znaczenia. Są tutaj i koniec, gdybyśmy byli mądrzy, to byśmy informowali naszych nowych oficerów do czego są zdolne.” Ucichliśmy na moment. Bałem się cokolwiek powiedzieć, bo nie byłem pewien czy skończył. Wyglądał jakby chciał wydusić coś jeszcze. Wreszcie dodał coś jeszcze. “Zauważyłeś może, że nie można spotkać dwa razy tych samych schodów?” Odpowiedziałem twierdząco, oczekując, że powie coś jeszcze. Jednakże zaczął opowiadać o największym łosiu, jakiego kiedykolwiek widział w parku. Nie powracałem do tematu ponownie. Nie chciałem naciskać na jeszcze więcej historii. Zwolnił się następnego dnia. Zniknął zanim słońce wzeszło. Powiedział, że źle się czuje. Nikt z nas o nim nie słyszał odkąd wyjechał.

Myślę, że zatrzymam się tutaj na jakiś czas. Postaram się wrzucić następną część w następnych dniach, ale ze względu na to, że jest końcówka wakacji, jestem trochę zajęty. Dzięki za zainteresowanie tematem, naprawdę obudziliście we mnie tą ciekawość, o której nie wiedziałem, że mam.

WPIS 5.

Wybaczcie mi za tak krótkie uaktualnienie, ludzie, ale mam ręce pełne roboty, więc nie jestem pewien jak często będę wrzucał coś nowego. Naprawdę dziękuję za wsparcie, które mi daliście i ze względu na to, że mam tylko kilka historii do podzielenia się z wami, nie będę zwlekał. Zastanawiam się, co będziecie mieli do powiedzenia na ten temat.

Strażak, który pomagał nam podczas operacji treningowej opowiedział mi o wezwaniu, które kiedyś dostał. Dotyczyło ono dzieciaka, który wspiął się na wysokie drzewo i nie mógł z niego zejść. Powiedział, że nie podali mu żadnych szczegółów, oprócz informacji, że potrzebują go żeby przyszedł i pomógł, bo nie mieli odpowiedniego sprzętu. Został wezwany okazjonalnie, ponieważ drzewo było naprawdę ogromne, nawet członkowie SARu twierdzili, że niebezpiecznie jest się na nie wspinać. Opowiadacz zajmował się przycinaniem drzew. To było przed tym jak dołączył do Straży Pożarnej, więc to było proste przynieść jego stary sprzęt na miejsce. Wieźli go przez około dwie mile aż w końcu zatrzymali się przy jednym z największych drzew w okolicy. Zaśmiał się i zapytał kapitana operacji w jaki sposób się tam dostał, opowiadając przy tym stary żart o “kocie na drzewie”. Kapitan jedynie pokręcił głową i powiedział mu by się tam wspiął i zabrał dzieciaka na dół. Wspomniał też, że domyślał się, że coś było na górze, ale nie chciał naciskać. Powiedział, że jak tak się wspinał, zaczął rozmyślać czy nie robią sobie z niego żartów. “Nie było opcji żeby dzieciak wspiął się na tak chelernie wysokie drzewo. Było nawet ogromne na dole, a w połowie drogi gałęzie zaczęły się zwężać przez co musiałem parę razy zawracać, bo nie byłem pewny, że gałęzie mnie utrzymają.” Ale mimo to wspinał się dalej, a kiedy był prawie na samej górze, zauważył kawałek niebieskiego materiału wśród gałęzi. “Zauważyłem koszulę dzieciaka zaplątaną w gałęziach. Zawołałem go i powiedziałem, żeby się do mnie przysunął jeśli może, ale nic nie odpowiedział. Wciąż się wspinałem, wykrzykując imię chłopaka i mówiąc mu żeby pozostał spokojny, że jestem tutaj by mu pomóc.

Po pewnym czasie, w końcu do niego dotarłem, a raczej do tego, co po nim zostało kołyszącego się na wietrze wśród gałęzi i liści. Zrozumiałem dlaczego mi nie odpowiadał. Fakt, że tutaj się znalazł, był tylko i wyłącznie kaprysem losu. Gdyby tylko spadł w inny sposób, prawdopodobnie roztrzaskałby się o ziemię. Nie ma to jednak znaczenia, gdyż dzieciak nie żył od bardzo dawna. Nie żył nawet zanim się pojawił na tym drzewie. Nie mam pojęcia kto go tam zostawił, jak i po co, ale to było naprawdę popierdolone. Flaki dzieciaka wypływały z jego ust i zwisały z gałęzi. Sposób w jaki zwisały przypominały jakąś pojebaną ozdobę świąteczną. Zauważyłem także, żę wyleciały z jego tyłka. Jego jelita zwisały z nogawek jego spodni. Nie było śladu po jego oczach. Zakładam, że wystrzeliły po tym jak nie wiadomo jaka siła spowodowała, że eksplodował jak piłeczka antystresowa. Widziałeś kiedykolwiek ciało, które pływało w wodzie przez długi czas? Widziałeś ich spuchnięte, wystające języki? Jego był podobny. Pamiętam, bo w jego ustach było pełno much. Myślę, że trochę mnie to zszokowało… Człowieku, po prostu go popchnąłem na dół. Połamałem kijem gałąź. Nie wiem dlaczego to zrobiłem… prawie straciłem przez to pracę, ale człowieku, myśl o tym, że musiałbym ściągać tego dzieciaka całą drogę na dół opartego o mój bark ze zwisającymi flakami, które musiałbym prawdopodobnie owinąć wokół siebie jak linę, żeby nie przeszkadzały… nie mogłem tego zrobić. Widziałem mnóstwo martwych dzieci. Nie pamiętam jak dużo. Widziałem dzieciaka, który schował się kiedyś w pełnej wannie podczas pożaru: ugotowało go żywcem zamieniając go w prawdziwą, ludzką zupę. Ale to… Nie wiem co to spowodowało, ale myśl o dotykaniu jego zwłok sprawiała, że czułem się jakbym miał stracić zaraz rozum. Usłyszałem dźwięk uderzania jego ciała o ziemię. Sądziłem, że każdy zacznie panikować, ale zachowywali się jakby wiedzieli, że ten dzieciak był martwy. Nic nie powiedzieli, ale także nie wrzeszczeli, nie panikowali, ‘’’nic’’’. Zszedłem na dół i zacząłem pytać kapitana kim myślał, że jest wysyłając mnie na górę, kiedy bardzo dobrze wiedział, że ten dzieciak jest martwy. Ale on tylko odpowiedział, że to nie moja sprawa, po czym powiedział, że jest wdzięczny za ściągnięcie dowodu na ziemię. Pamiętam, że to powiedział, pamiętam to dokładnie, bo poczułem się bardzo dziwnie słysząc to w ten sposób. “Dowód”. Jakby w ogóle nie był człowiekiem. Jakby nigdy nie był małym dzieckiem, który się zgubił i napotkał niewymownie popierdoloną rzecz na drodze. Kapitan miał załogę, która wyprowadziła mnie z lasu, ale on i dwóch pozostałych, zostało w tyle. Pomyślałem, że było to dziwne. Dlaczego nie poprosili mnie o pomoc w zabraniu dzieciaka? Próbowałem pytać, ale ludzie, którzy mnie prowadzili powiedzieli mi, że nie mogą o tym rozmawiać.”

Zapytałem go jeszcze, co myśli, że się zdarzyło da chłopaka. Zamyślał się na krótką chwilę. “Powiedziałbym, że było to zmiażdżenie spowodowane lądowaniem, bazując na tym, jak jego flaki wyskoczyły z jego ciała, ale z tymi okaleczeniami idą w parze masywne uszkodzenia podskórne. TO nie stało się od tak. To było prawie jakby ktoś podłączył go do silnego odkurzacza albo ssawki a jego jelita zostały wessane. Ale nawet wtedy, zostaje się bez urazów. Żadnych. Zastanawia mnie to, stary. Naprawdę mnie to zastanawia.”


Jeden z weteranów na treningu czyta NoSleep (miejsce na reddit, gdzie ludzie można postować swoje własne historie) i rozpoznał moje opowiadania. Zna mnie bardzo dobrze, wymienialiśmy się historiami już wcześniej. Zapytał czy może się ze mną czymś podzielić odnośnie schodów i myśli, które miał. “Jestem ci naprawdę wdzięczny, że postanowiłeś udostępnić swoje historie i przeżycia. Sądzę, że to ważne by ludzie byli świadomi tego, co może ich tutaj spotkać, zwłaszcza dlatego, że Służba Leśna wykonuje świetną robotę zamiatając to wszystko pod dywan”. Zapytałem go co ma na myśli. “Jak to co mam na myśli? Brak jakiegokolwiek zainteresowania ze strony mediów? Żadnych wiadomości w gazetach odnośnie zaginięć dzieci lub ich ciał znalezionych mile od miejsca zaginięcia? David Paulides trafia w sedno, służba leśna robi wszystko, by ludzie nadal tutaj przychodzili, nawet jeśli wystawia to turystów na niebezpieczeństwo. Jeśli mam być szczery, to nie jest tak, że te rzeczy dzieją się codziennie, lecz ich liczba wciąż wzrasta. Zwłaszcza schody. Byłem zaskoczony tym, że nie wspomniałeś o tych wywróconych.” Nie wiedziałem o czym on mówi. Nie mogłem sobie przypomnieć aby mówił mi coś takiego. Brzmiało to trochę nieprawdopodobnie. “Ziom, nie mogę uwierzyć, że przez ten długi czas ich nie spotkałeś. Nikt ci o nich nie powiedział?” Wzruszyłem ramionami i zapytałem go czy mógłby rozwinąć. “Cóż, występują tam normalne schody. Te, które pojawiają się, kiedy jesteś na swojej drodze. Wiem, że o nich wiesz. Jednakże czasem można spotkać też takie, które są wywrócone do góry nogami. Tak jakbyś miał domek dla lalek i postawił go dachem do dołu. Schody te są wywrócone w taki sposób, że ich mniejsza powierzchnia jest zagłębiona w ziemi i pozostawiona gdzieś w lesie. Nie widzę ich tak często, ale są cholernie dziwne, delikatnie mówiąc. Powoduje to, że zaczynam myśleć o nagraniu, które zostało odnalezione po tornadzie, kiedy wszystkie domy są rozerwane na strzępy a różne rzeczy walają się po ziemi jak kominy czy płotki ogrodowe. To nagranie wzbudziło we mnie większy niepokój niż te, które widuję normalnie. Nie mogę sobie jego wymazać z pamięci.”

Zwykle nie łatwo mnie przestraszyć, jak większości ludzi tutaj, ale to, co mi powiedział, zostało ze mną do dziś i mnie zastanawia. Zamierzam spróbować znaleźć coś więcej na ten temat. Wspomniał także jak wielu ludzi zostało zaniepokojonych przez człowieka bez twarzy. Podekscytowany opowiedział mi o tym, że widział coś podobnego. “Byłem w terenie na treningu parę lat temu. Rozbiłem obóz i siedziałem w namiocie, kiedy to usłyszałem, że ktoś chodzi dookoła mojego obozu. Zostaliśmy poinformowani żeby nie odchodzić za daleko, więc wiesz pomyślałem, że to jakiś świeżak wyszedł się wysikać i nie mógł znaleźć drogi powrotnej. Pamiętasz tego gościa, który parę lat temu prawie spadł z pieprz*onej góry? Mam teraz lekką paranoję na tym punkcie i obawiam się, że może się coś takiego ponownie stać, więc wyszedłem z namiotu i poszedłem na skraj obozu. Wezwałem tego kogoś i powiedziałem, że obóz jest tutaj, ale oni nadal się ode mnie oddalali, wchodząc w głąb puszczy. Poszedłem więc za nimi. Wiem, to było głupie, ale byłem na tyle śpiący, że po prostu nie miałem ochoty się użerać z jakimś idiotą, który może się zranić. Podążałem za tym czymś przez dobrą milę, a wtedy się zatrzymało na krawędzi rzeki. Mogłem zauważyć jej kontur, gdyż rzeka odbijała światło księżyca. Wyglądało to jak normalny człowiek, miało jakąś paczkę na plecach i wyglądał jakby był zwrócony twarzą do mnie. Zapytałem czy dobrze się czuje, czy potrzebuje pomocy a on przekręcił swoją głowę jakby chciał powiedzieć, że nie rozumie. Zawsze mam przy sobie nóż, który ma przywiązaną małą latareczkę, więc odpaliłem ją a światło skierowałem na jego klatkę piersiową, żebym go nie oślepił. Oddychał powoli i głęboko, więc zastanowiło mnie czy czasem nie lunatykuje. Podszedłem bliżej zapytałem go ponownie. Podniosłem światło w górę i odczułem, że coś było nie tak, więc się zatrzymałem. Wciąż oddychał głęboko i powoli, co mi rozjaśniło pewną sprawę, która mnie nurtowała. To było tak, jakby chciał, żebym myślał, że oddycha. Jego oddechy były zbyt oczywiste i głębokie a jego ruchy przesadzone. Jego ramiona i klatka podnosiły się dosyć nienaturalnie. Rozkazałem mu się zidentyfikować, a wtedy on zrobił ten stłumiony dźwięk. Podniosłem światło do góry i słowo daję, on nie miał twarzy. Po prostu gładką skórę. Spanikowałem i upuściłem latarkę, ale zauważyłem, że się do mnie zbliżył, ale tak, jakby w ogóle się nie ruszał. Nie wiem jak to wyjaśnić, ale w jednej sekundzie był przy rzeczce, a w drugiej stał pięć stóp ode mnie. Nie obejrzałem się wtedy, nie mrugnąłem. To było tak, jakby poruszył się z taką prędkością, że mój mózg nie był w stanie go zobaczyć. Upadłem na tyłek, ale mogłem zobaczyć jak linia na jego szyi się otwiera. Rozciągnęła się do jego uszu, jego głowa odchyliła się do tyłu i uśmiechnął się do mnie tą szyją. Nie było żadnej krwi, po prostu czarna dziura, i mógłbym przysiąc, że się do mnie uśmiechnął tą blizną na szyi. Wstałem i uciekłem najszybciej jak mogłem do obozu. Nie słyszałem żeby mnie gonił, ale czułem jakby był zawsze za mną, ale kiedy spojrzałem do tyłu, nic nie zauważyłem. Uspokoiłem się kiedy dotarłem do obozu. Ogień wciąż się palił i myślę, żę fakt, że byłęm już z innymi ludźmi dodał mi otuchy, przez co przestałem się bać. Czekałem przy ogniu czy aby na pewno mnie nie śledził, ale niczego już nie usłyszałem przez parę dobrych godzin, więc wróciłem do łóżka. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale całe to zajście, było na tyle surrealistyczne, że od razu pomyślałem, że to była tylko moja wyobraźnia.”


Pewnej nocy opowiadaliśmy sobie historie o duchach przed pójściem do łóżka żeby po prostu kogoś nastraszyć i śmiać się z każdego, kto spanikuje na jakiś widok. To głównie żółtodzioby boją się najbardziej, ale jedna kobieta opowiedziała historię, która spowodowała, że dostałem ogromnych ciarek na plecach i wiem na pewno, że inni też tak mieli. Powiedziała, że to prawda, ale przecież wszyscy mówią, że jakaś historia o duchach jest prawdziwa. Poniekąd wiedziałem jednak, że nie zmyśla.

Powiedziała, że kiedy była dzieckiem, ona i jej przyjaciółka wędrowały w głąb lasu za jej domem. Mieszkała w północnym Maine, gdzie jest dużo niezaludnionych lasów narodowych. Stwierdziła, że lasy, które tam są mają się nijak do tych tutaj. Są tak blisko siebie, że ich gałęzie porośnięte listowiem prawie maksymalnie zasłaniają promienie słoneczne. Ona i jej przyjaciółka tam dorastali, więc nie byli za bardzo przerażeni faktem, że będą tam sami. Jednakże zawsze zachowywali pewną ostrożność w niektórych lokacjach. Mówiła, że nigdy o tym nie rozmawiali, ale zawsze wiedziała, żeby nie odchodzić milę lub dwie od domu. Dorośli nigdy nie mówili dlaczego, ale była to nie niepisana zasada, którą nikt nie śmiał łamać. Wraz z przyjaciółką stworzyli opowiadania o niedźwiedziach tak dużych jak domy, które tam mieszkały, a także raczyli straszyć okolicznych mieszkańców chowając się w krzakach i wydając warczące dźwięki, kiedy inni ich szukali.

Powiedziała, że pewnego lata była seria okropnych burz, które powaliły na ziemię parę drzew i podpaliło część lasu 5 mil za jej domem. Strażacy opanowali pożar, ale niektórzy wrócili “odmienieni”.
Wyglądali jakby wrócili z wojny. Można było wywnioskować, kto był przerażony ze względu na ich wyrazy twarzy. Sądzę, że był to szok popożarowy. Przyjaciółka i ja powiedzieliśmy, że wyglądali jak chodzące żywe trupy. Nie uśmiechali się, nic nie mówili a większość z nich wyjechała z miasta po pożarze. Zapytałam rodziców o tym, co się wydarzyło, ale mówili, że nie wiedzą o co mi chodzi.
Ktoś powiedział, że las jest znów bezpieczny, więc ja i moja przyjaciółka postanowiliśmy odnaleźć miejsce, gdzie wybuchł pożar. Nie powiedzieliśmy rodzicom gdzie mamy zamiar pójść i było to bardzo ekscytujące, że byliśmy tacy nieposłuszni. Odeszliśmy dwie mile od domów lub coś koło tego aż w końcu poczęliśmy zauważać spalone drzewa i ziemię. Pamiętam, że przyjaciółce zrobiło się smutno, bo znalazła szkielet jelenia zawinięty pod drzewem i musiałam wręcz ją od niego odciągnąć. Chciała go pochować, ale nie chciałam by go dotykała, bo jego poroże było dziwne. Nie pamiętam dlaczego. Wiem, że myślałam nad tym, że jest w nich coś nie tak, dlatego też nie chciałam nawet obok nich przechodzić. Im dalej szliśmy, tym bardziej spalony był las. W końcu nie pozostało żadne stojące drzewo, a otoczenie bardziej przypominało teren innej planety. Prawie nie było zielonego, wszędzie tylko brąz i czerń. Staliśmy tam i patrzyliśmy, a także słyszeliśmy krzyki w oddali. Spanikowałam, ponieważ pomyślałam, że to mój ojciec, który chce mi powiedzieć, że mam szlaban. Moja przyjaciółka odeszła i schowała się za dużą skałą. Powiedziała, że nie chce zostać tutaj przyłapana. Jej rodzice i tak zabronili jej tu przychodzić, więc skłamała, że idzie ze mną obejrzeć film. Poszłam za nią i zaczęliśmy słuchać. Słyszałam, że ten głos się zbliżał, aż w końcu zrozumiałam, że woła o pomoc. Pomyślałam, że był to jakiś wycieczkowicz, który się zgubił i potrzebuje wskazówek by wrócić do miasta. Zdarzało się to cały czas, więc zdarzało się, że pomagałam takim ludziom. Usłyszałam jak kieruje się w stronę mojego głosu, więc nie przestawałam go wywoływać dopóki nie zauważyłam jak biegnie w moją stronę. Podszedł bliżej i zauważyłam, że jego twarz była cała czerwona. Powiedziałam swojej towarzyszce żeby dała mi swój plecak, bo miała w niej apteczkę pierwszej pomocy. Wydała ten dźwięk obrzydzenia i zapytała mnie, czy widziałam jego twarz. Powiedziałam jej żeby się zamknęła i podbiegłam do niego. Zatrzymałam się w połowie drogi do niego i zauważyłam, że jego nos, usta i część jego czoła zniknęła. To wyglądało jakby były czysto ucięte. Mocno krwawił, zauważyłam, że jego kostki także były czerwone od krwi. Odeszłam krok do tyłu, ale była za bardzo przerażona, by odejść jeszcze dalej. Złapał mnie za ramię i szarpnął. Poczułam się jakbym dostała szoku. Zaczął coś mówić, ale nie byłam w stanie go zrozumieć, poza tym, że zapytał jak długo go nie było. Zapytał mnie ‘gdzie był jego oddział’, ale tylko potrząsnęłam głową. Spojrzał na mnie i zauważył mojego Walkman’a po czym krzyknął. Ciągle coś mówił dotykając swojej twarzy. Zauważyłam, że był dziwnie ubrany. Chodzi tu o ubiór nieodpowiedni na tą porę roku. Miał na sobie coś w rodzaju szarej, materiałowej kurtki i wyjściowe spodnie. Jego kurtka miała te dziwne guziki i czerwone obwódki. Cały czas potrząsałam głową i mówiłam mu, że nic nie rozumiem. Otworzyłam apteczkę, ale on tylko wrzasnął i powiedział jedyną rzecz jaką zrozumiałam: ‘Nie dotykaj mnie! Sprawisz, że tam wrócę.’ Po tym jak krzyknął uciekł za siebie. Słyszałam jak cały czas krzyczał. Odwróciłam się i zauważyłam, że moja przyjaciółka płakała. Zawróciłam i zaczęłam wracać w stronę miasta. Ciągle mnie pytała co to był za człowiek, ale nic nie powiedziałam. Kiedy wróciliśmy do domu, powiedziałam jej, że nie chcę już się z nią bawić w tym lesie. Wciąż jesteśmy przyjaciółkami, ale nie rozmawiamy o tym człowieku. Nigdy
.

Zaktualizuję. kiedy tylko będę w stanie, ludzie. Dziękuje za wsparcie! 

piątek, 22 grudnia 2017

Dzień Przycisku

Laurę obudził jej tata, choć nie robił tego, odkąd była dzieckiem. Przez chwilę myślała, że zasnęła nago i jej ojciec widział ją, jednak miała na sobie błękitną piżamę. Boże, co on tutaj robił?

- Hej, wstawaj - powiedział radośnie, odsłaniając zasłony, pozwalając słońcu wpłynąć do pokoju. Laura słyszała dźwięk kosiarki i śpiew ptaków. - Dziś Dzień Przycisku, pamiętasz? Ubierz się, załóż coś ładnego i zejdź na dół. Za godzinę wyruszamy.'

Laura niepewnie spogląda na ojca, jej głos jest przepity.
- Tato, co do cholery? Nie można po prostu zapukać? Co gdybym spała nago?
Nie patrzył na nią, był zbyt zajęty podziwianiem swojego ogrodu z okna.
- Och, nic nowego ci nie wyrosło. Jestem twoim ojcem, widziałem twój tyłek miliony razy.

- Nieważne, tato. - Laura usiadła, mrużąc oczy, przypominając sobie, co powiedział jej ojciec.
- Tato, powiedziałeś ''Dzień Przycisku'' ?

- No tak. Co, zapomniałaś? - śmiał się, kiedy szedł w kierunku drzwi. - Gadałaś o tym cały wieczór.

- Czekaj, co... - Laura zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc. Coś tutaj było nie tak. Znakomity sposób na rozpoczęcie dnia, naprawdę. Jeszcze nie wstała z łóżka, a już przeczuwała, że wpakuje się w jakieś gówno. - Co ty mówisz?

Potrząsnął głową, i wciąż uśmiechając się, wyszedł z pokoju.
- Ubieraj się, śniadanie jest już gotowe.

Zostawił ją siedzącą na łóżku, przyciskającą zmiętą pościel do swojej piersi. W końcu wstała z łóżka, i naciągnęła na siebie jakieś ubrania, które miała pod ręką. Znajome dźwięki dochodziły z dołu - grzechoczące patelnie i garnki, przytłumione rozmowy domowników, włączony telewizor, krótki, szorstki śmiech - jej brat. Nie ulega wątpliwości, że śmiał się z jakiegoś programu w TV.

Zapięła rozporek i przystanęła na sekundę, pytając sama siebie ''Dzień Przycisku?''

Na dole matka zmywała naczynia, nucąc do siebie. Słońce wypełniało pokój, jej ojciec i brat siedzieli przy stole jedząc tosty. Wzięła jeden z talerzy i dosiadła się do nich. Jej brat miał na sobie śnieżnobiałą koszulę, choć nigdy ich nie nosił. Laura wątpiła w to, że ma jakąkolwiek. Była to jedna z koszul ojca, poznała ją.

- Co to za koszula? - spytała, gryząc tosta. Jej brat nawet nie oderwał oczu od telewizora - typowe. Był młodszy od niej o 14 lat i arogancki aż do przesady.
- Dzisiaj Dzień Przycisku, prawda? - wymamrotał, połykając kanapkę. Matka odwróciła się i pacnęła go w głowę.

- Marek, nie rozmawiaj z pełnymi ustami - Spojrzała na Laurę. - Laura, możesz się ubrać trochę lepiej... przynajmniej się postaraj.

- Po co? - powiedziała Laura, po czym rozdrażniona spojrzała w sufit. - Oh czekaj, niech zgadnę. Dzień Przycisku. Czegoś mi brakuje?

Jej matka potrząsnęła głową, wracając do mycia naczyń.
- Nie bądź dziecinna, Lauro. To do ciebie nie pasuje. Proszę, przebierz się w coś innego przed wyjściem.

- Chciałam dzisiaj spotkać się z Michałem, nie mogę z wami iść, przepraszam.

Zapadła głucha cisza. Każdy zatrzymał się i patrzył na nią zaskoczony. Laura spytała: - Co ?

- Zwariowałaś? - zawołał jej brat. - Musisz iść z nami!

- Laura, mam rozumieć, że to zaplanowałaś? Akurat na dziś? - zapytał ojciec, a ona przesunęła się na krześle czując, jak wzbiera w niej złość.

- Tak, zaplanowałam to! Co wam się dzisiaj stało?

Nikt nie odpowiedział. Patrzyli na nią, jakby oszalała. Wstała, odsuwając swój talerz.
- Wiecie co? Zapomnijcie, nigdzie z wami nie idę!

- Laura, stój! - matka pękła. - Wiedziałaś dokładnie, co dzisiaj robimy. Mieliśmy to w planach od dawna. Zadzwoń do Michała i powiedz mu, dlaczego nie możecie się spotkać.

- Właśnie o to chodzi ! - krzyknęła Laura. - Co mam mu powiedzieć? Nie wiem dlaczego nie mogę iść!

- Dziś Dzień Przycisku - powiedział jej brat. - Dlatego.

- Dzień Przycisku? - krzyknęła. - O czym ty do cholery mówisz? Nigdy nie słyszałam o czymś takim, jak Dzień Przycisku! To wszystko... - nagle zatrzymała się, wyraz zrozumienia pojawił się na jej twarzy. Jej rodzina spłatała jej figla. To wszystko było żartem. Teraz zrozumiała.

- Bardzo śmieszne, wiecie? - powiedziała uspokojona. - Myślałam, że naprawdę każecie mi tam iść. Odwróciła się i ruszyła do swojego pokoju.
- Laura! Proszę być z powrotem w godzinę, nie jedziemy bez ciebie.
- Tak tak, nie chciałabym przecież przegapić Dnia Przycisku.

Kiedy szła do domu Michała, poczuła się winna kłótni z rodziną. Ona, jako najstarsza powinna była się opanować. Pomyślała, że jakoś ich jeszcze przeprosi. Miała na to godzinę, prawda? Tak powiedziała jej matka.

Zastanawiała się, gdzie chce iść jej rodzina. Laura obserwowała samoloty tworzące białe linie na niebie. Czy to na pewno był żart? A może naprawdę mieli coś w planach, a ona o tym zapomniała?

Widziała już dom Michała ogrodzony białym płotem, z zielonym trawnikiem z przodu. Zaczęła biec, chciała czym prędzej się z nim zobaczyć. Kiedy przeszła przez furtkę, Michał wyszedł z domu z wyrazem szoku na twarzy. Widział ją nadchodzącą z ulicy.

- Hej, co się stało? - spytała. Michał spojrzał rozeźlony. - Nie powinno cię tu być. - powiedział.
- Ale... - zaczęła Laura.
- Mówiłaś, że dziś twoja rodzina obchodzi Dzień Przycisku - powiedział.

Laura otorzyła usta ze zdziwienia. Nieznana jej blondynka wyszła z domu i chwyciła Michała za rękę. Miała na sobie tylko koszulę nocną, a jej włosy były potargane.

- Idź do domu - powiedziała. Laura cofnęła się, mrugając, aby ukryć łzy. Michał nawet nie patrzył jej w oczy, więc odwróciła się i pobiegła do domu.
Jej matka zauważyła ją, kiedy wbiegała do sypialni.

Usiadła blisko Laury i powiedziała: - Wiem, kochana, wiem. Ale nie myśl już o tym.
Pogłaskała włosy Laury. - Mężczyźni to dranie, mam rację?

Laura spojrzała na matkę. - Wiesz...?
- Wróciłaś do domu cała we łzach. Nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć, co się stało.
- Ma blondynkę, rozumiesz? Blondynkę! To dlatego chciał, żebym zafarbowała włosy!

- Kochanie, na pewno poczujesz się lepiej, jeśli pójdziesz z nami.
- Więc wychodzimy...?
- Oczywiście! Wybrałam dla ciebie ładną bluzkę, najlepszą jaką masz. Proszę, włóż ją.

Laura poczuła ucisk w żołądku. Nagle przypomniała sobie, że Michał również mówił o Dniu Przycisku. To nie był żart. To się działo na serio. A ona nie miała pojęcia, co się dzieje.

- Mamo, posłuchaj mnie, coś tu jest nie tak...
- Wiem. Naprawdę go lubiłam, to straszne, że zdenerwował cię w tak ważnym dniu...
- O to właśnie chodzi, mamo - nie wiem NIC o Dniu Przycisku. Nigdy o nim nie słyszałam, a od rana wszyscy oprócz mnie o nim rozmawiają! Jestem jedyną, która nie ma o nim zielonego pojęcia.

- Cóż, sama nie jestem ekspertem w tym temacie. Wiem tylko, że to pomysł rządu do zwalczania przeludnienia, ale poza tym-
- Nie, nie. Mam na myśli w ogóle. Nigdy o tym nie słyszałam.

Nastała niepokojąca cisza, a jej matka patrzyła na nią przez długi czas. Usta zacisnęła w wąską linię.

Gdy w końcu się odezwała, jej głos był spokojny.
- Wiem, że jesteś zdenerwowana. Przebierz się, tu jest twoja bluzka, i zobaczymy się w samochodzie za 5 minut, dobrze? Czekamy na ciebie.

Jej matka odeszła, zostawiając przestraszoną Laurę z bluzką w rękach.
Po chwili siedziała w samochodzie. Czuła się coraz bardziej nieswojo. Co do diabła się dzieje ? Dlaczego nie pamiętam nic o tym dniu, o którym wszyscy mówią?

Widziała wszystko, nawet najbardziej absurdalne szczegóły, w zwolnionym tempie. Puch wystający z zagłówka matki, włos na brodzie ojca, który ominęła jego brzytwa, pęknięcia w chodniku, które mijali. Wszystko stało się jakby bardziej przejrzyste. Nie mogła jednak wydusić z siebie słowa, uwięziona wewnątrz własnego ciała. Zupełnie, jakby była marionetką, wiszącą na sznurkach wykonanych z jej lęku.

Gdzieś głęboko w środku nadal myślała, że to masowy żart, jedno, wielkie oszustwo. W międzyczasie jej ojciec zatrzymał się przy dużym, białym budynku.

- I jesteśmy - powiedział tata wesoło, a ona bała się chwycić klamki i otworzyć drzwi. Kiedy już wysiadła, zbliżała się do budynku tak, jakby miał zęby.

Jej rodzina również wysiadła z samochodu, rozmawiając z ożywieniem. Ruszyli w kierunku głównego wejścia, Laura szła daleko w tyle. Przed budynkiem stał znak ''INSTYTUCJA RZĄDOWA - WSTĘP TYLKO DLA UPOWAŻNIONYCH'' Widziała też kilka kamer bezpieczeństwa.

Drzwi do budynku zostały wykonane ze szkła. Kiedy weszli do środka, zobaczyła recepcjonistkę piszącą coś na komputerze. Kobieta spojrzała na nich z profesjonalnym uśmiechem i przywitała się z tatą.
- Dzień dobry, dziś nasz Dzień Przycisku - powiedział tata, a kobieta się uśmiechnęła.
- Proszę iść cały czas prosto - powiedziała.

Ojciec podziękował, a oni poszli wzdłuż długiego, jasno oświetlonego korytarza. Na ścianach wisiały mosiężne tablice, na których były wygrawerowane jakieś napisy. Zbliżyła się, aby zobaczyć, co to było.

Nazwiska.
Setki nazwisk.
Tysiące nazwisk, spisane jedno po drugim.
Kochanowski, Mańczyk, Nowaczyk, Dulakowski.
Lista ciągnęła się niemal bez ograniczeń.

Jej rodzina nadal rozmawiała tak, jak gdyby była na wakacjach. Korytarz dobiegał końca.

Na końcu korytarza znajdował się duży, biały pokój. W pokoju stały cztery filary, każdy z dużym, czerwonym przyciskiem na szczycie. Oprócz niego było jeszcze biurko, przy którym siedziała trójka urzędników. Było tam cicho i sterylnie.

Laura obserwowała, jak każdy przysuwa się do swojego słupa, zostawiając jeden dla niej. Jej własny przycisk. Kiedy drżąc podeszła do filaru, zauważyła, że podłoga wokół nich była na lekkim wzniesieniu. Jeden z urzędników rozpoczął przemówienie, jego głos rozszedł się echem.

- Rodzina Zielińskich? Rząd właśnie otwiera dziś swój Dzień Przycisku. Dziękujemy państwu za poświęcenie dla kraju, dla reszty narodu. Wasze nazwiska wkrótce dołączą do tych w holu.

- Jesteśmy dumni - powiedział ojciec. Matka szczerze skinęła głową, a brat wyglądał, jakby miał się rozpłakać.

Urzędnik kontynuował.
- Proszę o podejście i naciśnięcie przycisków. Niech Bóg będzie z wami wszystkimi.
Ojciec odwrócił się do reszty rodziny i uśmiechnął się.
- Pójdę pierwszy, żeby pokazać wam, że to nie takie trudne.
Nacisnął przycisk na słupku i w sali dało się słyszeć głośne kliknięcie.

Laura widziała, jak twarz ojca zrobiła się czerwona. Przypomniała sobie, jak łatwo jej tata się męczy i pomyślała, że po prostu za szybko podbiegł do filaru. Wtedy łza spłynęła na jego policzek i upadł na podłogę.

Krew zaczęła wylewać się z jego uszu, nosa, oczu i ust. Spływała mu na koszulę, spodnie, nowe buty. Nagle jego oczy pękły i zawisły na policzkach, czerwonych od krwi. Mózg wypływał z jego oczodołów.

Gdy jego ciało zostało wgniecione w podłogę, jej matka i brat wcisnęli przyciski w tym samym czasie. Odwrócili się do Laury, chwycili ją za rękę, podczas gdy krew wypływała z ich ciała. Myśleli, że Laura też wcisnęła przycisk.

Dziewczyna zaczęła krzyczeć, kiedy z ciał matki i brata wypadły oczy, obryzgując jej twarz. Upadli do tyłu, na siebie.

Wszyscy milczeli.

- Pani Lauro?
Urzędnicy przyglądali jej się z bliska.
- Pani Lauro, przeludnienie niszczy nasze miasta. Kraj potrzebuje pani działania.

Patrzyła na urzędnika szeroko otwartymi oczami. Ręka jej brata drgnęła, ostatni impuls zamarł. Krew już krzepła w jego oczodołach.

Urzędnik stał tuż obok niej i spostrzegła, że był wysokim mężczyzną. Wyższym niż większość, na pewno.
- Ludzkość pani potrzebuje - jego głos ściszył się niemal do szeptu. Laura pogłaskała palcami przycisk, był gładki, czerwony i wypukły.
- Pomoże pani?

cr: Maighread z paranormalne

piątek, 13 października 2017

Dom Bez Końca

Pozwolicie, że zacznę swoją opowieść od poinformowania was, że Peter Terry był uzależniony od heroiny.
Zostaliśmy przyjaciółmi w latach studenckich i pozostaliśmy nimi, kiedy studia ukończyłem. Celowo użyłem liczby pojedynczej; Peter rzucił naukę po dwóch latach.
Wyprowadziłem się z akademika i przeniosłem do małego mieszkania. Wtedy przestałem widywać się z Peterem tak często. Utrzymywałem z nim kontakt głównie przez Internet. Był jednak moment,
w którym Peter dosłownie zniknął na pięć tygodni. Nie widziałem go na żywo, nie pojawiał się również na AIM (komunikator internetowy – przyp. tłum.). Nie martwiłem się tym jednak zanadto.
Wiedziałem, że jest on dosyć ekscentryczną osobą, a poza tym lubi narkotyki. Sądziłem, że po prostu non-stop imprezował.
W końcu, którejś nocy zalogował się na AIM. Zanim zdążyłem rozpocząć rozmowę wysłał mi wiadomość.
- Adam, człowieku, musimy pogadać.
Wtedy po raz pierwszy usłyszałem o Domu BezKońca. Z opowieści Petera wynikało, że było to coś w rodzaju zamku strachu, jednego z wielu, które tak często można spotkać w wesołych miasteczkach.
W Domu BezKońca organizowany był pewien konkurs: pięćset dolarów czekało na tego, kto przejdzie przez wszystkie dziewięć pokoi i wydostanie się z tego rzekomo nawiedzonego budynku.
Jak jednak głosiła legenda, nikt nigdy nie dotarł do drzwi wyjściowych. Stąd też wzięła się nazwa tego miejsca. Dom znajdował się na obrzeżach miasta, około czterech mil od mojego mieszkania.
Peter powiedział mi, że próbował wygrać te pieniądze, ale nie podołał wyzwaniu. Był uzależniony od heroiny, więc stwierdziłem, że pewnie wszedł tam będąc na haju i wystraszył się
papierowego ducha, czy czegoś równie śmiesznego. Twierdził, że ten dom potrafi złamać każdego zarówno psychicznie jak i fizycznie. Mówił, że jest w nim coś dziwnego, nienaturalnego.
Nie wierzyłem mu. Nie miałem podstaw, żeby mu wierzyć. Poinformowałem go, że pójdę tam następnej nocy. Przekonywał mnie i prosił, żebym tego nie robił, ja jednak uparcie obstawałem
przy swoim. Cholera, to było pięćset dolarów, które mogłem zdobyć minimalnym nakładem sił! Nie mogłem przegapić takiej okazji.
Kiedy stanąłem przed fasadą budynku poczułem się dziwnie. Czytaliście albo oglądaliście kiedyś coś, co nie powinno być straszne, ale pomimo to przyprawiało was o ciarki na plecach?
Miałem w tym momencie dokładnie to uczucie. Kiedy wchodziłem po schodach prowadzących na ganek dziwne poczucie strachu tylko się nasilało. Nabrało szczególnej intensywności, kiedy
nacisnąłem klamkę frontowych drzwi.
Serce przestało mi bić jak szalone, a ja sam odetchnąłem, kiedy moim oczom ukazało się całkiem normalne pomieszczenie, wyglądające jak recepcja hotelu udekorowanego na Halloween.
Na środku pomieszczenia stał drogowskaz.  
Pierwszy pokój w tę stronę. Po nim jeszcze osiem. Dojdź do końca, a zwyciężysz!.
Zachichotałem i poszedłem w wyznaczonym przez znak kierunku.
Pokój, do którego wkroczyłem był wręcz śmieszny. Wypełniały go papierowe duchy, czaszki z gipsu oraz figury zombie, które wydawały głośny ryk, kiedy się obok nich przechodziło.
Na przeciwległej ścianie znajdowały się drzwi. Niewiele się zastanawiając, ruszyłem w ich kierunku przedzierając się przez sztuczne pajęczyny.
Kiedy tylko otworzyłem drzwi do drugiego pokoju zostałem otoczony przez mgłę. Od razu zauważyłem, że wyposażenie w tym pomieszczeniu stało na wyższym poziomie zaawansowania
technicznego niż w poprzednim. Poza maszyną do wytwarzania mgły znajdował się tu między innymi przyczepiony do sufitu, zataczający powolne koła nietoperz. Przerażające.
Całości dopełniała mroczna muzyka, która brzmiała niczym prosto z płyty kupionej w sklepie „Wszystko po 99 centów”. Nie widziałem głośników. Musieli je ukryć gdzieś poza
zasięgiem wzroku zwiedzających. Ominąłem kilka mechanicznych szczurów jeżdżących po podłodze i stanąłem przed drzwiami, do których przybita była metalowa cyfra „3”.
Wyciągnąłem rękę, żeby nacisnąć klamkę, lecz zamarłem w bezruchu. Ogarnęło mnie nagłe i przejmujące uczucie zgrozy. Nie chciałem otwierać tych drzwi. Czułem, że jest
za nimi coś naprawdę złego. Ten dziwny stan minął po dłuższej chwili. Otrząsnąłem się, a następnie przestąpiłem pewnie przez próg.
Pokój numer 3 był tym, w którym wszystko zaczęło się zmieniać.
Z pozoru nie wyróżniał się niczym szczególnym. Na środku, na drewnianych panelach podłogowych stało krzesło. Pomieszczenie było oświetlane jedynie przez słabe światło
lampy stojącej w rogu. Poza tym było zupełnie pusto. Nie licząc cieni. Zgadza się, celowo użyłem liczby mnogiej. Poza cieniem moim i krzesła były tu też inne. Ledwo przeszedłem przez próg,
a już byłem autentycznie przerażony. To był ten moment, w którym zorientowałem się, że coś tu nie jest w porządku. W przypływie paniki odwróciłem się i spróbowałem otworzyć drzwi,
którymi tu wszedłem. Były zamknięte od drugiej strony.
Niemożliwe, żeby ktoś zamykał za mną drzwi w miarę mojego postępu. Usłyszałbym go bez wątpienia. A może był to zamek mechaniczny, który uruchamiał się automatycznie? Całkiem
prawdopodobne. W tym momencie byłem jednak zbyt wystraszony, żeby logicznie myśleć. Odwróciłem się z powrotem w stronę pokoju. Cienie zniknęły. To znaczy cień krzesła został na
swoim miejscu, ale wszystkie inne wyparowały. Odetchnąłem głęboko starając się uspokoić skołatane nerwy, po czym wolno ruszyłem przez pomieszczenie.
Kiedy byłem dzieckiem zdarzało mi się miewać halucynacje. To przez moją wybujałą wyobraźnię. Stwierdziłem, że cienie niewiadomego pochodzenia musiałem sobie po prostu wymyślić
pod wpływem strachu.
Mniej więcej w połowie drogi przez pokój, przechodząc obok krzesła, przypadkowo spojrzałem w dół, na swoje stopy. I wtedy dostrzegłem coś, co sprawiło, że moje serce na powrót
zaczęło walić niczym młot. Otóż, tak jak powiedziałem wcześniej, wszystkie cienie poza tym należącym do krzesła zniknęły. Łącznie z moim. Nawet nie krzyknąłem. Nie zdążyłem,
ponieważ od razu puściłem się szaleńczym sprintem w kierunku drzwi opatrzonych cyfrą 4. Pchnąłem je z całej siły i wkroczyłem do kolejnego pomieszczenia.
Sądzę, że czwarty pokój był jednym z najbardziej niepokojących. Kiedy tylko zamknąłem za sobą drzwi znalazłem się w prawdziwie egipskich ciemnościach. Miałem wrażenie,
że całe światło zostało wyssane z tego pokoju. Nie boję i nigdy nie bałem się ciemności, ale w tym momencie byłem sparaliżowany ze strachu. Zresztą słowo ciemność nie
opisuje tego, czego byłem świadkiem. To było coś znacznie gorszego. Nie tylko nie mogłem dostrzec ręki, którą wymachiwałem przed twarzą, ale nie mogłem też niczego usłyszeć.
Absolutnie niczego. Kiedy siedzi się w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu da się usłyszeć swój oddech czy bicie własnego serca. Tutaj nawet te dźwięki do mnie nie docierały.
Zacząłem powoli kroczyć przed siebie. Starałem się dojrzeć drzwi, ale mrok skutecznie mi to uniemożliwiał. Nie byłem nawet pewien, czy są tu jakieś drzwi.
Nagle cisza została zmącona przez niskie, przeciągłe brzęczenie.
Poczułem, że coś stoi za mną. Odwróciłem się gwałtownie, lecz w nieprzeniknionych ciemnościach nie mogłem niczego dostrzec. Wiedziałem jednak, że to coś tam jest. W międzyczasie zauważyłem,
że brzęczenie przybrało na sile, a na dodatek dźwięk zaczął się do mnie zbliżać. Nie mogłem określić skąd pochodził, ale wiedziałem, że jego źródło musi być gdzieś bardzo blisko,
dosłownie centymetry ode mnie.
Zrobiłem krok w tył. Nigdy dotychczas nie czułem takiego strachu. Nie potrafię nawet dobrze opisać uczucia, które towarzyszyło mi w tamtej chwili. Nie obawiałem się bowiem, że umrę.
Bałem się raczej tego, co może mnie spotkać zamiast śmierci.
Wtedy na ułamek sekundy w pomieszczeniu rozbłysło światło. Dzięki temu zobaczyłem to, czego tak bardzo się obawiałem. Pusty pokój. Tak, byłem tam zupełnie sam, jestem tego pewien.
Po chwili wszystko na powrót pogrążyło się w ciemności. Natarczywe brzęczenie, które towarzyszyło mi przez cały czas przerodziło się w dziki skrzek. Krzyknąłem w panice,
jednak nie byłem w stanie usłyszeć swojego głosu – dźwięk niewiadomego pochodzenia skutecznie go zagłuszył. Odwróciłem się na pięcie i pobiegłem przed siebie, rozpaczliwie szukając drzwi.
W końcu je znalazłem. Naparłem na nie całym ciałem, po czym wpadłem do pokoju numer pięć.
Zanim opiszę pokój numer pięć musicie się czegoś o mnie dowiedzieć. Nie jestem narkomanem. Nigdy nie brałem żadnych narkotyków, nigdy też nie miałem problemów z psychiką,
poza wspomnianymi halucynacjami z okresu wczesnego dzieciństwa, a nawet te zwidy miewałem tylko wtedy, gdy byłem naprawdę zmęczony. Wszedłem do Domu BezKońca z czystym umysłem.
To, co zobaczyłem, gdy tylko wpadłem do pokoju numer pięć nie przeraziło mnie, lecz szczerze zaskoczyło. Rosły tu bowiem najprawdziwsze drzewa o koronach górujących wysoko nade mną.
Nie trudno było się domyślić, że sufit musiał być tutaj położony znacznie wyżej niż we wszystkich pozostałych pokojach Domu BezKońca, które odwiedziłem do tej pory. Otrząsnąłem się z
pierwszego szoku i uważnie rozejrzałem się po okolicy. Znajdowałem się zdecydowanie w największym pomieszczeniu, położonym prawdopodobnie gdzieś w centrum budynku.
Niech o rozmiarach tej izby świadczy fakt, że z miejsca, w który stałem nie byłem w stanie dostrzec drzwi wyjściowych. Rosnące blisko siebie rozłożyste drzewa dodatkowo utrudniały
orientację w terenie.
Nie mogłem zrozumieć jednego: dlaczego ten pokój tak znacząco różnił się od poprzedniego? Wiecie, sądziłem, że w miarę mojej wędrówki w głąb domu będę świadkiem coraz to bardziej
przerażających scen. Nagle okazuje się jednak, że to pomieszczenie bardziej przypomina raj niż salę, w której miałbym zmierzyć się z moimi najgłębszymi lękami. Moja opinia o tym pomieszczeniu
miała wkrótce ulec drastycznej zmianie.
Zacząłem zagłębiać się w gęstwinę drzew znajdującą się w pokoju. Gdy przeszedłem mały kawałek, zacząłem słyszeć dźwięki, które wyraźnie wskazywały na to, że znajduję się w sercu lasu.
Świergotanie ptaków oraz bzyczenie owadów wydawało się być moim jedynym kompanem w tym osobliwym pomieszczeniu. Dźwięki były właśnie elementem, który zastanawiał mnie najbardziej.
Słyszałem bowiem zwierzęta, lecz nigdzie nie mogłem ich znaleźć.
Zacząłem się zastanawiać, jak duży może być ten budynek. Z zewnątrz wyglądał jak zwyczajny, jednorodzinny dom, jednak musiał stwarzać tylko takie pozory: w rzeczywistości z pewnością był
większy. Jak inaczej pomieściłby się w nim cały las?
Pokój naprawdę przytłaczał swoimi rozmiarami. Gęste korony drzew nie pozwalały mi dojrzeć sufitu, a roślinność dookoła skutecznie uniemożliwiała wypatrzenie ścian. Prawdę mówiąc w tamtym
momencie jedyną rzeczą, która utrzymywała mnie w przekonaniu, że nadal jestem wewnątrz budynku była podłoga, którą stanowiły ciemnobrązowe, drewniane panele.
Kontynuowałem moją wędrówkę, mając cichą nadzieję, że gdy tylko minę kolejne drzewo, moim oczom ukażą się drzwi prowadzące do następnego pokoju.
Po kilku minutach marszu poczułem komara na mojej ręce. Potrząsnąłem nią, żeby odpędzić natrętnego insekta. Nie przestawałem przy tym przedzierać się przez gąszcz roślin.
Chwilę później poczułem, że więcej owadów ląduje na moim ciele. Były dosłownie wszędzie: na rękach, nogach, a nawet na mojej twarzy. Zacząłem się dziko miotać, próbując odgonić
od siebie te dokuczliwe, małe bestie. Spojrzałem w dół i wydałem z siebie krótki okrzyk rozpaczy. Nie widziałem bowiem żadnego komara. Czułem i słyszałem je jednak bardzo wyraźnie.
Siadały na mojej skórze i gryzły mnie, a ja mimo to nie mogłem zobaczyć ani jednego z nich! Odpędzanie się od nich rękoma nie przynosiło rezultatów, rzuciłem się więc na ziemię i
zacząłem się tarzać, mając nadzieję, że chociaż ta desperacka metoda poskutkuje. Na nic się to nie zdało.
Na czworakach zacząłem pełznąć przed siebie. Nie wiedziałem, dokąd zmierzam. Wyjścia nie było nigdzie w zasięgu wzroku. Po prostu brnąłem do przodu, chcąc uciec od komarów, od bólu
wywołanego ich ukąszeniami, a w końcu od tego przeklętego pokoju. Po ponad godzinie błądzenia w końcu znalazłem drzwi. Wstałem, opierając się o najbliższe drzewo. Chciałem pobiec
w kierunku drzwi, w kierunku wybawienia, lecz nie mogłem; moje ręce i nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Udało mi się jedynie zrobić kilka chwiejnych kroków, podpierając się przy tym o
pobliskie drzewa.
Wtedy znów to usłyszałem. Niskie brzęczenie. Dochodziło z sąsiedniego pokoju. Było intensywniejsze i bardziej natarczywe niż dotychczas. W miarę zbliżania się do źródła tego dźwięku
uczucie obecności ucztujących na moim ciele insektów stopniowo słabło. Kiedy położyłem swoją drżącą rękę na klamce owady zupełnie zniknęły. Nie potrafiłem jednak przemóc się i pchnąć
drzwi, prowadzących do następnego pokoju. Przeczuwałem, że czeka tam na mnie coś jeszcze straszniejszego i bardziej potwornego niż to, czego doświadczyłem do tej pory.
Wiedziałem jednocześnie, że przejście przez próg jest jedyną opcją. Nie mogłem puścić klamki, gdyż gdybym to zrobił, owady z całą pewnością wróciłyby. O powrocie do pokoju
numer cztery nie było nawet mowy. Stałem więc, opierając się głową o drzwi i zbierając w sobie wystarczająco odwagi, żeby zrobić następny krok. Brzęczenie było tak głośne, że
nie mogłem usłyszeć własnych myśli. Nie mogłem zrobić nic innego, musiałem iść naprzód. Pokój numer sześć czekał na mnie, a był on prawdziwym piekłem.
Oczy miałem zamknięte, w uszach ciągle rozbrzmiewał mi ten przeklęty ton. Lecz kiedy tylko drzwi zatrzasnęły się za mną, wszystko ucichło. Zaskoczony otworzyłem oczy. Zobaczyłem,
że drzwi, którymi wszedłem do tego pomieszczenia, zniknęły. W ich miejscu znajdowała się ściana. Odwróciłem się gwałtownie i obrzuciłem spojrzeniem pomieszczenie.
Wyglądało dokładnie tak samo, jak pokój numer trzy. Ta sama lampa, to samo krzesło stojące na środku. Nie było tu jednak żadnych drzwi; ani tych, którymi się tu dostałem,
ani tych, prowadzących do następnego pokoju. Byłem uwięziony.
Tak jak powiedziałem wcześniej, nie mam i nigdy nie miałem żadnych problemów psychicznych. Jednakże w tamtym momencie popadłem w prawdziwy obłęd. Nie krzyczałem.
W zasadzie nie wydawałem z siebie żadnego dźwięku. Na początku po prostu drapałem delikatnie ścianę. Robiłem to, ponieważ wiedziałem, że drzwi muszą gdzieś tam być.
Przy pomocy obu rąk skrobałem ścianę w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu znajdowała się klamka. Robiłem to coraz mocniej, w coraz większej desperacji szukając tych
pieprzonych drzwi. Moje paznokcie zaczęły się łamać. Poczułem krew na opuszkach palców. Upadłem na kolana, nie przestając drapać ściany. Miałem łzy w oczach. Wiedziałem,
że te cholerne drzwi muszą gdzieś tu być. Muszą! Gdybym tylko mógł przebić się przez tę ścianę…
- Wszystko w porządku?
Poderwałem się gwałtownie i obróciłem, szukając osoby, która wypowiedziała te słowa.
Dostrzegłem małą dziewczynkę, ubraną w białą suknię sięgającą jej aż do kostek. Miała długie, proste blond włosy, kredowobiałą skórę oraz duże, smutne,
niebieskie oczy. Była najbardziej przerażającą osobą, jaką w życiu widziałem i jestem pewien, że nie spotkam nikogo, kto wyglądałby tak niepokojąco, jak ona.
Gdy na nią patrzyłem widziałem bowiem nie tylko małe, niewinne dziecko. Było coś jeszcze. W miejscu, w którym stała, znajdowała się również inna dziewczynka, niezwykle podobna do tej pierwszej.
Miała na sobie brudną, znoszoną sukienkę barwy sadzy, jej włosy były w kompletnym nieładzie, a oczy wyrażały lęk połączony ze szczerą nienawiścią.
Naprawdę trudno opisać mi to, co widziałem. Obie postacie stały w tym samym miejscu, wzajemnie przez siebie przenikając. Miałem wrażenie, że znajdują się w dwóch odrębnych wymiarach,
a w jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób ja byłem w stanie widzieć je obie jednocześnie.
Zaniemówiłem. Strach całkowicie mnie sparaliżował, uniemożliwiając mi wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Stałem, opierając się o ścianę i gapiąc się wprost na tę istotę.
Byłem uwięziony z tym czymś w pokoju, z którego nie było żadnej drogi ucieczki. Wtedy dziewczynka przemówiła raz jeszcze.
- Adamie, powinieneś posłuchać.
Słowa te zostały wypowiedziane przez dwa głosy. Jeden był delikatny i wysoki. Wydobywał się z gardła schludnie ubranej dziewczynki.
Drugiego głosu nie usłyszałem. Nie w zwykłym tego słowa znaczeniu. Nie dobiegał bowiem od tej istoty, usłyszałem go bezpośrednio w swojej głowie.
Był nienaturalny, zniekształcony. Jestem pewien, że żadna ludzka istota nie byłaby w stanie mówić w ten sposób.
Obie bezustannie powtarzały to jedno zdanie. Wiedziałem, że mają rację. Powinienem posłuchać. Powinienem nie wchodzić do tego domu.
Nie wiedziałem, co robić. Przyłożyłem dłonie do uszu, chcąc, żeby ich głosy przestały mnie dręczyć, jednak to nie pomagało. Jednocześnie bez przerwy się na nie patrzyłem.
Nie mogłem oderwać wzroku od tych przerażających dziewczynek.
W końcu osunąłem się na kolana i trwałem w tej pozycji chwiejąc się naprzemiennie w przód i w tył. Chciałem, żeby to wszystko się skończyło. Chciałem, żeby te istoty odeszły,
byłem skłonny umrzeć, byle tylko to wszystko dobiegło końca. Wiedziałem jednak, że ten dom, ten pokój nie da mi umrzeć. On chce mnie dręczyć. Chce się nade mną znęcać.
Te istoty stały naprzeciwko mnie. Próbowałem od nich uciec. Zacząłem pełznąć przed siebie. Dziewczynki stały w miejscu. Wydawało mi się, że nie są w stanie się ruszyć.
Zauważyłem, że w moją stronę zbliża się mechaniczny szczur, dokładnie taki, jakiego widziałem w pokoju numer dwa. Wiedziałem, że dom bawi się ze mną. Drażni się ze mną niczym kot z myszą,
zanim przystąpi do posiłku.
W tym momencie stwierdziłem, że nie pozwolę mu na to. Zrozumiałem, że nie chcę tu umrzeć. Mam zamiar wyjść żywy z Domu BezKońca za wszelką cenę.
Odetchnąłem głęboko, po czym podniosłem się z ziemi. Zobaczyłem niewyraźny kształt na ścianie naprzeciwko. Powolnym krokiem zacząłem się do niej zbliżać.
Poczułem czyjś oddech na karku. Wiedziałem, do kogo należy. Byłem pewien, że dziewczynki stoją tuż za mną. Słyszałem ich głosy tuż obok swojego ucha. Nie chciałem się odwracać.
Bałem się tego, co mogę zobaczyć. Zamiast tego żwawiej postąpiłem do przodu. Na ścianie widniał namalowany ołówkiem, wysoki prostokąt. Położyłem na nim rękę.
Na wysokości moich oczu pojawiła się cyfra 7. Naparłem na ścianę całym ciałem.
Głosy przerodziły się w rozdzierający krzyk. Krzyk, który rozbrzmiewał zarówno w moich uszach jak i w moim umyśle. Byłem niemal pewien, że zaraz ogłuchnę.
A wtedy ściana runęła, a ja poleciałem do przodu, na twarz. Wrzask ucichł. Leżałem na kawałkach gruzu, pokryty tynkiem.
Byłem fizycznie i psychicznie wyczerpany, wiedziałem jednak, że jestem już bezpieczny. Podświadomie zdawałem sobie sprawę z faktu, że dziewczynki nie mogły opuścić pokoju numer sześć.
Obróciłem się na brzuch, po czym moim oczom ukazała się bezkresna czerń. Czerń oraz mnóstwo małych, białych punktów. Gwiazdy. Byłem na zewnątrz.
Zacząłem płakać. Nie mogłem uwierzyć, że udało mi się wydostać z tego piekła. Byłem pewny, że przyjdzie mi spędzić swoje ostatnie chwile w tym przeklętym domu. A jednak!
Moja wola życia była silniejsza. Udało mi się! Byłem tak szczęśliwy, że zapomniałem nawet o obiecanej nagrodzie.
Dłuższą chwilę zajęło mi ochłonięcie i zebranie myśli. Nie chciałem niczego więcej poza powrotem do domu.
Podniosłem się, otrzepałem z tynku, po czym ruszyłem chwiejnym krokiem w stronę ulicy. Mój samochód stał wciąż w tym samym miejscu. Zresztą, czemu miałoby go tam nie być?
Nikt by go przecież nie ukradł w tak spokojnej okolicy. Usiadłem za kierownicą, uruchomiłem silnik. Ruszyłem w drogę powrotną do domu.
W miarę zbliżania się do celu mojej podróży zacząłem czuć się nieswojo. Radość z opuszczenia Domu BezKońca wyparowała ze mnie, a na jej miejsce wstąpił strach.
Nie mogąc pozbyć się natarczywego i intensywnego uczucia zaparkowałem przed domem, wysiadłem z auta i ruszyłem w stronę drzwi wejściowych. Wszedłem do mieszkania.
W progu przywitał mnie mój kot Baskerville. Był pierwszą żywą istotą, którą zobaczyłem po opuszczeniu tego piekła. Wyciągnąłem rękę, chcąc go pogłaskać, ale ten, zamiast przymilać się do mnie,
wrogo zasyczał, po czym uciekł w głąb mieszkania. Trochę mnie to zaskoczyło, ale szybko doszedłem do wniosku, że kotom w końcu zdarza się mieć humory. Prawdopodobnie wyczuł ode mnie coś,
co mu się nie spodobało i dlatego zareagował w ten sposób.
Nie byłem głodny ani spragniony, chociaż wydawało mi się, że spędziłem w Domu BezKońca długie godziny. Zamiast tego stwierdziłem, że muszę natychmiast wziąć prysznic.
W drodze do łazienki zdecydowałem się zajrzeć do pokoju rodziców. Słyszałem włączony telewizor, byłem więc pewny, że jeszcze nie śpią. Wszedłem do ich sypialni z uśmiechem na twarzy,
szczęśliwy, że w końcu będę mógł porozmawiać z normalnymi ludźmi.
Oboje siedzieli wyprostowani na kanapie. Swoje odcięte głowy trzymali na kolanach. Ich oczy były zwrócone na telewizor. Był wyłączony.
Zwymiotowałem. Zatrzasnąłem gwałtownie drzwi. Moich uszu ponownie dobiegły dźwięki z telewizora. Miałem tego dość. Odwróciłem się, chcąc jak najszybciej wyjść z domu.
Na drzwiach, przed którymi stanąłem widniała cyfra 8.
Nadal byłem w Domu BezKońca. Zaszlochałem głośno, nie wiedząc, co robić. Nie wiedziałem, czy ten cholerny dom faktycznie zabił moich rodziców, czy może to po prostu kolejna sztuczka.
Bałem się zrobić jakikolwiek ruch.
Usłyszałem, że drzwi od pokoju moich rodziców otwierają się. Zdecydowałem, że nie chcę zobaczyć, co z nich wyjdzie. Postanowiłem iść naprzód. Może kiedyś to szaleństwo dobiegnie końca?
Z tą myślą wkroczyłem do ósmego pokoju.
Byłem praktycznie martwy. Wiedziałem, że mój umysł jest na tyle spaczony, że nigdy już nie powrócę do normalności, nawet, jeśli w końcu uda mi się stąd wydostać.
Byłem jednocześnie przekonany, że po tym, co ten popierdolony budynek ze mną zrobił, nic gorszego nie może mnie już spotkać.
Jak ja mogłem w to wierzyć? Oczywiście, że mogło mnie spotkać coś gorszego. I spotkało.
Pomieszczenie, do którego wszedłem, było idealną kopią pokojów numer cztery i sześć. Ponownie na środku stało krzesło. Tym razem jednak, siedział na nim mężczyzna.
Po kilku sekundach niedowierzania, mój umysł w końcu zaakceptował fakt, że osobą siedzącą na krześle byłem ja. Nie ktoś, kto był do mnie podobny, tylko ja sam,
Adam Williams, we własnej osobie. Podszedłem bliżej. Musiałem przyjrzeć mu się dokładniej, nawet, jeżeli byłem stuprocentowo pewien, że moje oczy mnie nie mylą.
Adam siedzący na krześle spojrzał na mnie. W kącikach jego oczu lśniły łzy.
- Proszę, błagam, nie rób tego. Nie krzywdź mnie!
- Co? – zapytałem zdezorientowany. – Nie mam zamiaru nic ci zrobić.
- Kłamiesz! – Zaczął szlochać. – Skrzywdzisz mnie, a ja tego nie chcę! – Podkulił nogi, po czym zaczął się chwiać naprzemiennie w przód i w tył.
- O czym ty mówisz? – zapytałem.
- Skrzywdzisz mnie. Skrzywdzisz mnie, jeżeli chcesz wyjść. Skrzywdzisz mnie – powtarzał, pociągając przy tym nosem.
- Dlaczego tak sądzisz? Proszę, uspokój się. Uspokój się i wyjaśnij mi, co tu się dzieje – poprosiłem.
Pochyliłem się nad nim, co pozwoliło mi dostrzec ten jeden kluczowy szczegół. Adam siedzący na krześle wyglądał jak ja i nosił identyczne ubranie.
Na jego koszulce, w okolicach serca, widniała jednak mała, czerwona cyfra 9.
- Skrzywdzisz mnie. Skrzywdzisz mnie. Skrzywdzisz mnie. Proszę, nie rób tego. Nie krzywdź mnie – słowa wypowiadał niezwykle szybko.
Gdy tylko zobaczyłem ten mały znaczek na koszulce mojego sobowtóra wiedziałem, co Dom chce mi przekazać.
- Adamie? – zapytałem łagodnie.
- Tak, skrzywdzisz mnie. Zrobisz to. Na pewno! – położył szczególny nacisk na ostatnie zdanie.
Stwierdziłem, że w tym stanie nie ma szans, żeby udało mi się z nim dogadać. Postanowiłem nieco się rozejrzeć. Tak, jak to miało miejsce w przypadku pokoju szóstego i tym razem drzwi,
którymi wszedłem, zniknęły. Z jakiegoś powodu wiedziałem, że szukanie konturów na ścianie również nie przyniesie żadnego skutku. Zacząłem szukać jakiegokolwiek śladu na podłodze.
W końcu zajrzałem pod krzesło.
Do spodu siedzenia przyczepiono nóż oraz małą karteczkę.
Dla Adama od Zarządu Domu BezKońca.
Wzdrygnąłem się. Nie trudno było się domyślić, czego chciał ode mnie ten budynek.
Miałem zabić samego siebie.
Podniosłem oczy do góry i spojrzałem prosto w przerażoną twarz mojego sobowtóra, który w końcu przestał kołysać się jak szaleniec.
Nigdy wcześniej nie zabiłem człowieka. Na samą myśl o tym, co zamierzałem zrobić robiło mi się niedobrze. Nie chciałem użyć noża, ale byłem świadom, że to jedyne wyjście z tej sytuacji.
Adam na krześle też zdawał sobie z tego sprawę.
Zupełnie nieświadomie zacząłem myśleć o Peterze. Zastanawiałem się, czy on też dotarł tak daleko i czy spotkał identycznego Petera Terry siedzącego na krześle. Zastanawiałem się, co on zrobił.
Szybko otrząsnąłem się z tych myśli. Nie ważne było, czy zabił swojego brata bliźniaka, czy nie. Ja wiedziałem, że muszę zrobić użytek z tego noża, jeżeli chcę się stąd wydostać. Chwyciłem ostre narzędzie.
- Adamie – spokojnym tonem zaczął mój sobowtór. – Co zamierzasz zrobić?
Podniosłem się z ziemi, trzymając drżącą ręką nóż.
- Zamierzam stąd wyjść.
Adam wciąż siedział na krześle, jego zachowanie jednak uległo zmianie. Był teraz bardzo spokojny. Popatrzył na mnie. Na jego twarzy zamajaczył lekki uśmiech.
Nie wiedziałem, czy zacznie się śmiać, czy też rzuci się na mnie. Powoli wstał. To było niesamowite. Był tego samego wzrostu, a nawet patrzył się na mnie w identyczny sposób, jak ja na niego.
Mocniej ścisnąłem nóż.
- Teraz cię skrzywdzę – powiedział łagodnie. – Skrzywdzę cię i będę cię tu przetrzymywał.
Nie odpowiedziałem mu. Skoczyłem na niego, przewracając go na ziemię. Przygwoździłem go do podłogi. Uniosłem rękę, gotowy zadać cios. Popatrzył wprost na mnie. Był przerażony.
Zupełnie tak, jak ja. Czułem się, jak gdybym patrzył w lustro. Opuściłem gwałtownie rękę. Stalowe ostrze przebiło jego pierś.
Ponownie zostałem otoczony przez nieprzenikniony mrok. Ciemność była jeszcze głębsza niż w pokoju numer trzy. Wydawało mi się, że jestem zawieszony w powietrzu. Nie mogłem się ruszać.
Stan ten trwał przez wiele godzin, może nawet dni. W czasie tym do mojej głowy przychodziło wiele myśli. Rozmyślałem o moich rodzicach, o Peterze, a przede wszystkim o Domu.
Udało mi się: byłem w pokoju numer dziewięć. Dom BezKońca miał jednak koniec, a ja do niego dotarłem. Jednak co dalej?
Ostatecznie się poddałem. Nie miałem już siły dłużej walczyć. Wiedziałem, że jestem tu uwięziony na zawsze, a moim jedynym towarzyszem będzie ciemność.
Nie miałem szans na wydostanie się z tego pokoju. Nie mogłem poruszyć żadną kończyną. Nie mogłem wydać żadnego dźwięku. Nie słyszałem swojego oddechu.
Próbowałem wyczuć jakikolwiek smak w ustach, nie poczułem jednak nic. Byłem stracony. Pokój numer dziewięć był piekłem, w którym przyjdzie mi spędzić wieczność.
Wtedy to się stało. Dostrzegłem światło. Jedno z tych stereotypowych światełek na końcu tunelu. Poczułem, że odzyskuję władzę nad ciałem. Pod moimi nogami pojawił
się stały grunt. Nie pozostało mi nic innego, poza kroczeniem w stronę światła.
Otocznie wokół mnie gwałtownie się zmieniło. Stałem teraz w holu Domu BezKońca. Wszystko było identyczne. Pomieszczenie wyglądało, niczym udekorowane na Halloween.
Wiedziałem, że coś musi być nie tak. Coś musi się różnić. Miałem rację. Na stole, na środku pokoju leżała koperta. Znalazłem w niej pięć studolarowych banknotów i kolejną małą kartkę.
Adam Williams
Gratulujemy! Udało ci się znaleźć wyjście z Domu BezKońca! Proszę, weź te pieniądze, jako nagrodę za twój niezwykły wyczyn!
Pozdrawiamy
Zarząd Domu BezKońca.

Zacząłem się maniakalnie śmiać. Nie mogłem przestać. Śmiałem się, gdy wyszedłem z budynku i wsiadłem do swojego samochodu. Śmiałem się jadąc do domu.
Śmiałem się, kiedy stanąłem przed drzwiami swojego domu i śmiałem się, kiedy zobaczyłem namalowaną na nich liczbę dziesięć.

_________

Na podstawie creepypasty powstał drugi sezon serialu Channel Zero produkcji SyFy.
Zachęcam do obejrzenia!

czwartek, 16 marca 2017

Zachód

2 września 1868 roku
Dzisiejszego ranka przybyłem do Cheyenne w Terytorium Wyoming, podróżując nową linią Union Pacific. Minęły już trzy lata odkąd ostatni raz jechałem parowozem. Nie zdawałem sobie sprawy, że wywoła to wspomnienia z Atlanty. Ostatni dzień drogi spędziłem z tym złudnym zapachem krwi i żelaza w moich nozdrzach i z żółcią, podchodzącą mi do gardła. Ale to już koniec. Bogu dzięki, już nigdy nie będę musiał podróżować koleją. Cheyenne jest jak nowo narodzone dziecko. Imigranci ze wschodu i zza oceanu aż się tutaj mrowią, przepełniając ulice gwarem rozmów i charkotliwym śmiechem pijaków. Ogar, którego zakupiłem przed wyjazdem, próbuje wyrwać się ze smyczy, zachwycony widokami tymi wszystkimi ludźmi.

Moja ziemia jest dwa dni drogi dalej stąd, nieco za granicą a potem na południowy-zachód; ale zgodnie z obietnicą mężczyzny z banku, zatrudnił dla mnie przewodnika, który zabierze mnie na miejsce. Wysłałem ostatni list do żony i chłopaków, przypominając im, aby odwiedzili mnie na wiosnę, a potem zakupiłem wóz i zaopatrzenie. Przewodnik, w połowie Indianin, jak udało mi się ocenić z wyglądu - ale ucywilizowany - pomógł mi zatrudnić dwóch młodych mężczyzn - Irlandczyka, z ponurą twarzą oraz Niemca z załzawionymi oczami, śmierdzącego bourbonem. Obydwaj sprawiali wrażenie podłych łajdaków, ale zgodzili się pracować za grosze i obaj zarzekali się, iż mają doświadczenie w prowadzeniu gospodarstwa.

Mogą chcieć mnie zabić, postrzegając mnie jako łatwy cel, ale nie boję się tych spitych dzieci. Widziałem całą masę takich chłopców i wiem z czego są zrobieni.

8 września 1868 roku
Wkroczyłem do Wolnego Terytorium Kolorado, po dniu podróży przez preria ciepłego Wyoming, mając przed sobą Góry Skaliste. Te ziemie są dzikie, w jakiś... dziwny sposób, jak nic co do tej pory widziałem. Podążamy wzdłuż rzeki w cieniu dwóch ząbczastych szczytów. Nocujemy dzisiejszej nocy kilka mil od mojej działki. Poprosiłem o coś na uboczu i dzięki Bogu, bankier mnie nie zawiódł. Niemczuch i Irlandczyk siedzą w powadze i ciszy. Nie widzę, aby byli niebezpieczni - no, chyba, że dowiedzą się o moich zapasach whisky. Po prostu każę im wykonać robotę, a potem wrócą do Cheyenne i będą pić i pieprzyć się za zarobione pieniądze.

To są mężczyźni od brudnej roboty i mogą służyć tylko takim celom. Jakby się zastanowić, dobrzy ludzie tacy jak ja, walczyli i ginęli aby bronić tych szakali przed tyranią Lincolna. Niech go piekło pochłonie. Niedługo uwolnię się od tego potwora, a jeśli rozwinie swoje federalne granice aż dotąd, to spalę swój nowy dom i ruszę jeszcze dalej na zachód. Sukinsyny będą musiały zepchnąć mnie aż do morza, abym przysiągł lojalność.

Znalazłem czaszkę w pobliżu śladów jelenia, kiedy poszedłem po wodę; była kompletnie wybielona i pozbawiona kości szczękowej oraz szyi. Staram się nie uznawać tego jako zły omen.

Jutro powinniśmy dotrzeć na miejsce.

9 września 1868 roku
Bankier mnie okłamał. Głupia wypchana świnia. Ziemia, którą zakupiłem nie jest rajskim zagajnikiem, ale zwykłym bagnem. Rozmokłe zapadlisko wypełnione błotem i trawą, otoczone połamanymi umierającymi drzewami. Obdarłbym przewodnika ze skóry, jakby ten skurwiel poczuł jego ból.

Jestem jednak zdeterminowany się tutaj osiedlić. Może to nie ziemia, o jakiej marzyłem, ale jest moja. Irlandczyk i Niemiec porąbali dla mnie drzewa, a ja znalazłem najwyżej położone miejsce, tam gdzie grunt jest najmniej wilgotny. Poskromię te tereny.

Ogarowi się tutaj nie podoba. Wyje w stronę horyzontu i zatacza koła, cały czas oglądając się za siebie.

10 września 1868 roku
Przewodnik zniknął w nocy. Miał spędzić kolejne dni starannie przygotowując mapę tych obszarów, ale uciekł. Co gorzej, Irlandczyk i Niemiec stali się po tym bardzo nerwowi; Niemczuch cały czas pieprzy coś o krzykach dochodzących z lasu zeszłej nocy. Ale rano po namiocie i dobytku przewodnika nie było śladu.

Głupio mi to przyznać, ale moja pierwsza noc była niepokojąca. Jest coś z tymi ziemiami, coś czego nie było na Wschodzie. Tak jakby oddychały i tętniły wokół mnie, tak jakby obserwowały mnie z chłodną duszą. Drzewa szumią delikatnie dmuchane przez wiatr, a w późnych godzinach nocnych, wydaje mi się, jakbym słyszał szepty na zewnątrz namiotu. Nie powiem o tym żadnemu z robotników; są słabi i nieopierzeni już bez tego. Jeśli zaczną wierzyć w przesądy, zostanę tu sam a oni uciekną.

14 września 1868 roku
Ręce krwawią mi każdego dnia. Wymagam dużo od chłopaków, ale od siebie jeszcze więcej. Szkielet budynku jest już gotowy, ale wciąż mamy dużo do zrobienia. Nie wydaje mi się, aby nadawali się do prawdziwej pracy. Te psy. Zwolnili, myśląc pewnie, że robota zbliża się ku końcowi. Pewnie świnia potrafi rozpoznać stodołę po jednym rzucie oka, ale miałbym zbyt wiele nadziei, gdybym myślał, że wiedzą jak postawić dobrze dach.

Moje nocne lęki pogłębiły się do takiego poziomu, że ze strachem to przyznaję. W ciemnościach nocy jestem zwykłym imigrantem z martwych ziem, który przybył do nowego miejsca; ale każdy trzask gałęzi wydaje się przechodzić przez moje własne, roztrzęsione plecy. O ile w dzień nie słyszę ani ptaków ani zwierząt, to istotnym faktem jest, że nocą las ożywa i wszędzie wokół rozchodzą się szelesty. Czasami słyszę ciężkie tupanie tych pijaków, opierających się o drzewo, aby opróżnić żołądki.

Chłopaki faktycznie przynieśli skrzynkę butelek i pili każdej nocy do upadłego. Nie będę o tym mówić z takimi jak oni, ale wiem, że dzielą mój niepokój. Ich oczy są puste każdego poranka i widzę jak zerkają we wszystkie strony, tak jakby widzieli nadchodzącą śmierć.

Przywiązałem psa na skraju polany. Skomle i trzęsie się podczas snu, a po przebudzeniu, wyje w stronę nieba. Jeśli nie będzie z niego pożytku, kiedy przyjdzie czas na polowania, to wpakuję mu kulkę w tę hałaśliwą czaszkę.

15 września 1868 roku
Niemiec zniknął. Początkowo podejrzewałem, że podkulił ogon i czmychnął z powrotem do Cheyenne. Dobrze, że nie zapłaciłem mu z góry. Jego przyjaciel jest przerażony i nawiedzają go zwidy. Przyszedł i mnie zbudził, żeby powiedzieć, że zabrano go w nocy, tak jak przewodnika. Walnąłem go po uszach i zaciągnąłem do ich namiotów. Nie było śladu po dobytku Szwaba a Irlandczyk odmówił pracy do momentu, aż zaczniemy szukać jego kolegi.

Przeczesywaliśmy las cały dzień i nigdzie go nie znaleźliśmy. Ponura atmosfera tego miejsca dziwnie na mnie wpływa; muszę przyznać, że wzdrygam się na najcichszy dźwięk. Ogar, nareszcie się przydając, podążał za tropem Niemca, ale okazało się, że ślady po prostu rozchodzą się wokół polany. Wkrótce całkiem zniknęły a ogar zaczął ciągnąć za smycz, błagając mnie o powrót do domu.

Nieopodal obozu dokonałem niepokojącego odkrycia na jednej z gałęzi drzew. Na wysokości dwóch mężczyzn wisiała płócienna torba. Co bardziej niepokojące, kiedy ją otworzyłem, znalazłem ubrania kogoś o wiele niższego niż oczekiwałem. To był plecak naszego przewodnika.

Nie powiem o tym biednemu, niemal oszalałemu Irlandczykowi kiedy wróci. Muszę pogratulować mu odwagi. Zapada noc, a on wciąż siedzi w środku lasu. Słyszę, jak wykrzykuje imię przyjaciela chodząc w koło polany. Jest głupcem, ale odważniejszym niż myślałem.

Ciemność już mnie ogarnęła, a ja odczuwam lód we krwi. Nie potrafię już więcej dosłyszeć głosu Irlandczyka. Powróciły dźwięki nocy. Czuję się głupio, ale boję się o jego bezpieczeństwo.

16 września 1868 roku
Zbudziłem się w środku bezksiężycowej nocy na skutek wrzasków w oddali. Skowyczący, rozdarty wrzask, który uciszył wszystko inne. Leżałem, nie mogąc się ruszyć w śpiworze. Nie byłem nawet pewien, czy w ogóle opuściłem szpital polowy w Atlancie; czekałem na odgłosy armat i strzałów z muszkietu. Ale to był tylko jeden, samotny chłopak, krzyczący w mroku nocy, a ja nie byłem w stanie mu pomóc. Przyciągnąłem karabin bliżej do siebie a ogar leżał w dreszczach tuż obok. Głos chłopaka nie milkł przez kilka godzin, aż przerodził się w słabe kwilenie.

Nie mogliśmy zrobić nic więcej niż czekać na świt.

W świetle dnia zmusiłem ogara, żeby poszedł ze mną w głąb lasu. Za każdym razem, kiedy rozważam opuszczenie tej bagnistej puszczy, łzy nabiegają mi do oczu a nogi więdną. Ale nawet Irlandczyk zasługuje na pobieżne poszukiwania.

Znalazłem go tuż przed zmierzchem. Podążając znanym już śladem, doszedłem do nienaturalnie olbrzymiego drzewa, na którym niegdyś wisiał dobytek przewodnika. Kora została świeżo poszczerbiona nieregularnymi cięciami, które odsłoniły gnijące wnętrze drzewa pod spodem. Nacięcia prowadziły w górę, aż do konarów i musiałem zmrużyć oczy, aby widzieć, ale to co zobaczyłem spowodowało, że nagle mnie zemdliło.

Chłopak kołysał się na dwóch długich gałęziach, z dyndającymi kończynami i połamany w kilkunastu miejscach. Głowa była wykręcona, jakby próbował udawać sowę, obrócona kompletnie za plecy. Jedno szkliste oko było wybałuszone, a obok znajdował się pusty oczodół. Język zwisał z jego potrąconej szczęki.

Taki papista jak on zasługuje na chrześcijański pochówek, ale najpierw będę musiał ściąć drzewo, aby dostać się do ciała. Chciałbym mieć sił i chęci, żeby zrobić to teraz, ale bezsenna noc i dzisiejsze makabryczne sceny cholernie mnie zmęczyły. Marzę tylko o śnie.

17 września 1868 roku
Opuszczam to miejsce. Tracę wszystko, co posiadam, ale jeśli odejdę w ciągu kilku godzin pod osłoną dnia, przynajmniej zachowam życie. Znów zobaczę żonę i dzieciaki. Zbudziłem się, aby ujrzeć szare niebo wyrzucające z siebie krople deszczu. Pomysł, że marzyłem o osiedleniu się tutaj teraz mnie przeraża. Cały dzień siedziałem na przedsionku, wilgotne podłoże łąk wyglądało groźnie. Strzępiaste zęby drzew na tle szarego nieba i pluskanie wody w wietrze napełniało mnie osobliwym uczuciem, jakbym znajdował się wewnątrz ogromnej przepaści, której ściany zamykały się od momentu, w którym się pojawiłem. Kiedyś byłem zdeterminowany, aby zasiedlić te ziemie. Zasypać bagna, ściąć drzewa i zaorać żyzną glebę. Ale to się teraz wydaje głupie.

Z nadejściem nocy przyszedł chłostający wiatr, uderzający we mnie ciężkim, wilgotnym powietrzem. Kiedy zniknął ostatni punkt światła, ogar podniósł się i zaczął ciągnąć za smycz, szczerząc zęby i warcząc. Wył niskim groźnym dźwiękiem. Spojrzałem w stronę, w którą się wyrywał, ale nie zobaczyłem nic oprócz czarnej nocy.

Kiedy smycz się zerwała, wydając dźwięk jak petarda, pies pognał w kierunku mroku. Słyszałem złowieszcze poszczekiwanie, podczas gdy on znikał w ciemnościach. Wtedy ustało i rozszedł się ostry pisk. A potem cisza. Brakowało głosów, które słyszałem każdej nocy. Absolutna cisza. Tylko szelest liści.

Uniosłem broń i strzeliłem raz w ciemność, a moja skóra zmarszczyła się a wnętrzności zamarzły. W blasku światła wystrzału dostrzegłem widmowe odbicie ponurych, bladych drzew i mokrej ziemi. I, bardzo wyraźnie, ciało psa, wilgotne i błyszczące. Obok niego znajdował się kształt jakiegoś... paskudnego stworzenia. Pochylony na zgiętych nogach, trzymał kawałek psa w swoich wykręconych palcach. Już wyprostowane zaczęło patrzeć wprost na mnie. Wszystko, co zobaczyłem na twarzy tej rzeczy to dwa, jaskrawe błyski oczu i... zęby. Dużo zębów.

Strzał rozległ się w całej dolinie a ja nie słyszałem żadnego ruchu w ciemności naprzeciw. Najszybciej jak umiałem, pognałem do chatki i zabarykadowałem drzwi wszystkim czym się dało. Trzymając mocno karabin, robiłem co się dało, aby leżeć w perfekcyjnej ciszy i obiecałem sobie, że odejdę przy pierwszym brzasku.

Zapadłem w niespokojny sen i obudziłem się parę godzin później z dziwnym bólem, palącym moją szyję. Zauważyłem głowę psa, umieszczoną jak trofeum na szczycie rupieci, którymi zablokowałem wejście. Jednak leżały one nienaruszone. Wokół mnie znajdowały się piekielne ślady jakiejś bestii, mokre błotniste kształty, których nie potrafiłem zidentyfikować. Podniosłem rękę do gardła i poczułem rozcięcie pod palcami. Krew ciekła mi z zadrapania, ciągnącego się od ucha do ucha.

Pokój był pusty, wciąż obwarowany od wewnątrz.

Ale to było tutaj ze mną, chwilę temu. Zaznaczyło mnie, pobawiło się i uciekło.

Jak postanowiłem, opuszczę to miejsce rankiem.

18 września 1868 roku
Jestem jakieś 10 mil od chatki i przeklinam się za bycie głupcem. Ze wschodzącym słońcem, parująca łąka wydawała się jakoś... bezpieczniejsza, ale i tak spakowałem najlżejsze narzędzia i opuściłem obóz. Pięć mil dalej pojawiła się niepewność. Zatrzymałem się, aby zjeść nad małym urwisko-podobnym tworem Boga i zdecydowałem.
Wczorajszy wpis napełnia mnie wstydem, jakim ja byłem tchórzem! Czymkolwiek to było, to zwierzę, a ja jestem żołnierzem. Wytropię to, złapię, zabiję. Nie zrezygnuję z powodu jakiegoś dzikiego stworzenia. Nie pozostawię żony i synów w biedzie. Będę mężczyzną. Wrócę.



29 czerwca 1869 roku
Grand Hotel w Cheyenne, Wyoming
Pani Augustine Shelby,

Niedawno dostaliśmy paczkę od pary myśliwych, którzy odnaleźli to w lasach Gór Skalistych na Terytorium Kolorado. Jako, że zostaliśmy wtajemniczeni w sprawę zniknięcia pani męża, uznaliśmy, że najlepiej będzie skontaktować się z panią bezpośrednio i przekazać jego dziennik oraz odnaleziony dobytek.

Myśliwi opisują tereny, w których znaleźli te przedmioty, w sposób, który zgadza się dokładnie z opisem w dzienniku, ale nie natrafili na ślad żadnej chaty, fundamentów ani innych oznak zamieszkania.

Łączymy się z panią w bólu i żałujemy, że nie udało nam się jej pomóc. Modlę się, aby pani mąż został ostatecznie odnaleziony.

Pułkownik Benjamin Williams, Fort Collins, Terytorium Kolorado 

tłumaczenie od Akiro z paranormalne